Goodbye Endrju!

Dodano:   /  Zmieniono: 
Cztery lata temu Andrzej Lepper odchodziłby jako wicepremier i lider dużej parlamentarnej partii. Dziś żegnamy człowieka, o którym w ostatnich miesiącach zapomnieli nawet najbliżsi przyjaciele. Lepper stał się ofiarą swojego sukcesu, a jego historia dobrze ukazuje dramat współczesnego człowieka, który nie zawsze jest w stanie nadążyć za tempem zmieniającej się rzeczywistości – i w jednej chwili z bohatera staje się outsiderem.
O polityce nie będzie ani słowa – Lepper przestał być częścią politycznego krajobrazu Rzeczypospolitej w momencie, gdy – ograny przez Jarosława Kaczyńskiego – wylądował w listopadzie 2007 roku na politycznym aucie. W tym momencie Lepper zniknął nam z oczu – nagle przestał być atrakcyjnym rozmówcą dla dziennikarzy i ich stacji, jego słowa zniknęły z czołówek gazet, ba – nawet działacze jego partii, którzy dotąd byli gotowi skoczyć za swoim przewodniczącym w ogień nagle gdzieś zniknęli. Pozostały tylko procesy sądowe, rachunki do zapłacenia i cisza. Jak się okazało – była to grobowa cisza.

O polityce nie będzie – będzie o człowieku. Andrzej Lepper wydawał się człowiekiem z grubo ciosanego kamienia. Pierwszą reakcją większości osób na samobójstwo przewodniczącego Samoobrony było niedowierzanie. Lepper i samobójstwo? Ten Lepper? Ten bezczelnie pewny siebie polityk, który wygłaszał najbardziej absurdalne tezy bez mrugnięcia okiem, a każdy kontrargument potrafił zakrzyczeć bon motami w stylu „Balcerowicz musi odejść"? Ten polityk, który dziwił się publicznie, że prostytutka może paść ofiarą gwałtu? Ten który zaskoczonym parlamentarzystom tłumaczył, że Wersalu w Sejmie nie będzie – bo teraz będzie on, Andrzej Lepper, opalone ramię ludowej sprawiedliwości? A jednak.

Jeśli spojrzeć na historię Andrzeja Lepper bez emocji związanych z jego kontrowersyjną osobą, nie sposób nie zauważyć, że udało mu się spełnić american dream w wersji politycznej. Innymi słowy – przeszedł drogę od pucybuta do milionera. Z pracownika PGR-u, a potem chłopskiego watażki, który wysypywał zboże na tory i paradował w dresie przed szpalerami policjantów – stał się nagle poważnym politykiem, w szytym na miarę garniturze, z którym musieli się liczyć wszyscy możni tego kraju. Od kredytów, których nie był w stanie spłacić – doszedł do butów za 1200 złotych, o których mówił, że to „normalna rzecz". Rodzinną wieś zamienił na elegancki gabinet wicepremiera. Było prawie jak w bajce – Lepper przez całe lata dziewięćdziesiąte piął się na szczyt, na którym w końcu stanął, by wykrzyczeć, że oto jest panem świata. I choć Leppera trudno wyobrazić sobie jako bohatera bajki – to przecież jego życie do 2007 roku toczyło się zgodnie z baśniowym scenariuszem. Szewczyk zabił smoka (Balcerowicz w 2001 roku odszedł wraz z Unią Wolności) i został królem. A konkretnie wicepremierem.

Baśń urywa się zawsze właśnie w tym momencie kończąc się enigmatycznym zapewnieniem, że wszyscy żyli „długo i szczęśliwie". A życie ma to do siebie, ze trwa dalej. I nie znosi stagnacji sugerowanej przez owo „długo i szczęśliwie”. Problem w tym, że stojąc na szczycie trudno uwierzyć w to, że po drugiej stronie jest przepaść. Bo kto stojąc na szczycie patrzy w dół?

Lepper wygrał wiele bitew – ale tę najtrudniejszą przegrał sromotnie. Gdy szczyt usunął mu się spod nóg nie potrafił powrócić do punktu w którym zaczynał. W głębi duszy cały czas musiał czuć się wicepremierem oszukanym przez swoją własną baśń. Bo przecież miał żyć długo i szczęśliwie. Zabrakło mu punktu oparcia, czegoś co pozwoliłoby złapać równowagę, gdy grunt usunął mu się spod nóg. Umiał być trybunem ludowym, awanturnikiem, wicemarszałkiem Sejmu, liderem Samoobrony, wicepremierem. Nie potrafił być jednak zwyczajnym Andrzejem Lepperem.

Każdy z nas powinien wyciągnąć morał z tej historii. Niezależnie od tego, jak wysoko mamy zamiar się wspiąć i od tego jak wysoko już jesteśmy – zawsze musimy pamiętać o tym, że wszystko ma swój koniec. I tak jak po każdej burzy zawsze świeci słońce, tak po słonecznych dniach zawsze przychodzi burza. A największą sztuką jest sztuka podnoszenia się i otrzepywania się z piachu. By zacząć jeszcze raz.

Andrzejowi Lepperowi się to nie udało. Kto z nas ma pewność czy uda się jemu? „Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono". Lepper już wie. Goodbye Endrju!