Przy akompaniamencie wybuchających petard i wściekłych okrzyków gęsta ciżba rozlewa się po spowitej kłębami dymu ulicy. W ogłuszającej wrzawie nie słychać świstu ciskanych w policję kamieni i trzasku płomieni, którymi zajął się wóz transmisyjny jednej ze stacji telewizyjnych. Sanitariusz opatruje policjantowi zakrwawioną rękę, której chwilę wcześniej dosięgła rozbita butelka. Na miejsce, mijając zniszczone radiowozy, przybywa kolejna grupa funkcjonariuszy... Znacie? Znamy. To warszawiacy w kominiarkach celebrują Narodowe Święto Niepodległości.
Ponad dwustu zatrzymanych, dziesiątki rannych, zniszczone samochody, przystanki autobusowe i ławki, wybite szyby i obrzucona petardami rosyjska ambasada. Nad tym apokaliptycznym krajobrazem powiewają polskie flagi, a zaklęci w pomnikach ojcowie niepodległości niemo wpatrują się w zdemolowaną stolicę. Naród nie ma jednak zamiaru robić rachunku sumienia. Fundamentalna jest odpowiedź na pytanie: kto zaczął?
W chaosie doniesień prasowych i tysiącach relacji świadków łatwo się pogubić. W jednej opowieści pierwsi nacierają anarchiści, a w drugiej słyszymy o skinheadzie, który pierwszy podniósł kij. Oto słyszymy, że bohaterscy narodowcy powstrzymali atak wściekłych lewaków, a za chwilę - w kolejnej relacji - dzielna antifa zablokowała pochód agresywnych faszystów. I tylko jedno jest pewne: obie strony od początku przygotowywały się na to, że obchody 11 listopada w stolicy nie będą przebiegały pokojowo. Narodowcy nie wystrugali niesionych przez siebie kijów naprędce z okolicznych drzew, a niemieccy anarchiści nie wpadli przypadkowo przejazdem do Warszawy.
Szacowanie skali zniszczeń zajmie trochę czasu. Jeszcze dłużej będziemy czekać na trzeźwy osąd wydarzeń i refleksję nad ich przebiegiem. Na razie zarówno nacjonaliści, jak i lewicowe ugrupowania spod znaku "Kolorowej... " przypisują sobie zwycięstwo w "bitwie o Dzień Niepodległości". Ale gdy opadnie już bitewny kurz, naszym oczom ukaże się przygnębiający krajobraz moralnego pobojowiska. Może wówczas i jedni i drudzy zrozumieją, że na tej jałowej ziemi nie stoi żaden zwycięzca - są tylko przegrani.
W chaosie doniesień prasowych i tysiącach relacji świadków łatwo się pogubić. W jednej opowieści pierwsi nacierają anarchiści, a w drugiej słyszymy o skinheadzie, który pierwszy podniósł kij. Oto słyszymy, że bohaterscy narodowcy powstrzymali atak wściekłych lewaków, a za chwilę - w kolejnej relacji - dzielna antifa zablokowała pochód agresywnych faszystów. I tylko jedno jest pewne: obie strony od początku przygotowywały się na to, że obchody 11 listopada w stolicy nie będą przebiegały pokojowo. Narodowcy nie wystrugali niesionych przez siebie kijów naprędce z okolicznych drzew, a niemieccy anarchiści nie wpadli przypadkowo przejazdem do Warszawy.
Wszystko wskazuje na to, że nie dowiemy się kto zaczął. Może więc uda się odpowiedzieć na pytanie kto wygrał? "Kolorowa Niepodległa" przekonuje, że dzięki niej "faszyzm nie przeszedł". A więc sukces - "kolorowym" udało się zablokować Marszałkowską i popsuć plany narodowcom. Z drugiej strony "Kolorowa..." to przecież akcja działaczy lewicowych, którzy przeciwstawiają "kibolskim buciorom" zorganizowany, merytoryczny ruch społeczny. Tymczasem zwolnieni z pracy stoczniowcy, którzy nieśli transparenty z napisami "idzie druga Grecja", znaleźli się po drugiej stronie barykady. "Kolorowi" podbijali w tym czasie plażowe piłki.
Narodowcy chwalą się wysoką frekwencją, faktem iż w "Marszu Niepodległości" brały udział liczne rodziny z dziećmi oraz tym, że ramię w ramię z nimi maszerował skradziony lewicowcom "lud pracujący". Ale choć dziarscy chłopcy z ONR i Młodzieży Wszechpolskiej przestali hajlować pod pomnikiem Romana Dmowskiego, każde dziecko biorące udział w "Marszu Niepodległości" usłyszało kto jest "pedałem" i dlaczego rząd sprzymierzony z wrogimi nam Rosjanami chce zrobić z Polski wasala obcego imperium. Osobiście mam nadzieję, że rodzice tych dzieci zdążyli zabrać je do domów zanim idący obok nich rośli mężczyźni nałożyli na ogolone głowy kominiarki i w imię "wielkiej Polski" zaczęli podpalać wozy transmisyjne.Szacowanie skali zniszczeń zajmie trochę czasu. Jeszcze dłużej będziemy czekać na trzeźwy osąd wydarzeń i refleksję nad ich przebiegiem. Na razie zarówno nacjonaliści, jak i lewicowe ugrupowania spod znaku "Kolorowej... " przypisują sobie zwycięstwo w "bitwie o Dzień Niepodległości". Ale gdy opadnie już bitewny kurz, naszym oczom ukaże się przygnębiający krajobraz moralnego pobojowiska. Może wówczas i jedni i drudzy zrozumieją, że na tej jałowej ziemi nie stoi żaden zwycięzca - są tylko przegrani.