Dotarliśmy do szczegółów projektu ustawy, nad którym – w zaciszu gabinetów – od dłuższego czasu pracuje Ministerstwo Obrony Narodowej. Dokument dotyczy powołania na nowo (czy też „odtworzenia”) Wojskowej Akademii Medycznej (WAM) w Łodzi. Aktualny projekt jest już po uzgodnieniach wewnątrzresortowych, międzyresortowych, a także przeszedł korektę kierownictwa MON.
Pomysł, by przywrócić wojskową uczelnię medyczną, wydaje się z pozoru słuszny: rosnące zapotrzebowanie na lekarzy w służbie mundurowej, zagrożenia terrorystyczne, epidemie czy napięcia geopolityczne wymagają solidnie wyszkolonego personelu. Problem jednak w tym, że WAM – ku zaskoczeniu – miałaby być ściśle powiązana z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji. Tego rodzaju mariaż resortów siłowych wywołuje szereg pytań i jeszcze więcej obaw.
Czytaj też:
Wojskowa Służba Zdrowia w rozsypce? Ambicje personalne mają blokować reformy
Wojskowa Akademia Medyczna furtką do infiltracji wojska przez służby?
Projekt ustawy zakłada, że absolwenci nowej akademii byliby lekarzami przeznaczonymi nie tylko do zadań stricte wojskowych, ale również do służby w formacjach podległych MSWiA. W rezultacie, lekarz w mundurze jednego dnia mógłby wspierać oddziały medyczne Wojska Polskiego, a następnego dnia – na przykład zasilać pion operacyjny w resorcie spraw wewnętrznych.
„Minister właściwy do spraw wewnętrznych corocznie przedstawia Ministrowi Obrony Narodowej potrzeby w zakresie kształcenia na potrzeby resortu spraw wewnętrznych i administracji, w poszczególnych dziedzinach” – czytamy w projekcie ustawy.
Może to prowadzić do zatarcia granic między wojskiem a cywilnymi służbami i w konsekwencji może doprowadzić do niekontrolowanego przepływu wrażliwych informacji, będących dotychczas domeną Wojskowych Służb Specjalnych. Mówiąc wprost: tworzy to idealne warunki do infiltracji wojska przez służby.
Czytaj też:
Kiedy powstaną wojska medyczne? Tomczyk podał datę
WAM zapowiedzią cichej integracji resortów siłowych?
By zrozumieć skalę zagrożenia, warto przypomnieć, że w demokratycznych państwach rozdział wojska i służb cywilnych ma długą tradycję. Wojsko skupia się na zadaniach obronnych, podczas gdy resort spraw wewnętrznych odpowiada za bezpieczeństwo publiczne, łącznie z działaniami policji czy straży granicznej. W Polsce taki podział widać chociażby w postaci Prokuratury Wojskowej oraz Żandarmerii Wojskowej, będących strukturami niezależnymi od ich cywilnych odpowiedników. Ma to chronić przed tym, by sprawy związane z bezpieczeństwem kraju nie były nadmiernie powiązane z interesami politycznymi i wewnętrznymi naciskami, które mogą się pojawić w resortach administracji publicznej.
Tymczasem w projekcie ustawy dotyczącej nowej WAM widać chęć połączenia kompetencji obydwu stron – wykształceni w łódzkiej akademii lekarze byliby dostępni dla obu resortów – Art. 15. Ustawy: „Żołnierz zawodowy kształcony w ramach limitu na potrzeby bezpieczeństwa wewnętrznego, po ukończeniu tego kształcenia w akademii może być, na własny wniosek, przeniesiony do pełnienia służby w formacjach lub jednostkach organizacyjnych podległych ministrowi właściwemu do spraw wewnętrznych i administracji […]”.
Taki pomysł można tłumaczyć tym, że w razie kryzysu bądź konfliktu państwo ma dysponować kadrą gotową zarówno do zadań frontowych, jak i do zabezpieczenia potrzeb policyjno-wywiadowczych. Ci sami lekarze mogliby więc leczyć żołnierzy na polu walki, a gdy będzie trzeba – wspierać np. tajne misje MSWiA. Idea może wydawać się atrakcyjna, ale historia i rzeczywistość uczą, że takie przenikanie się mundurów niesie liczne zagrożenia.
Wojskowa wiedza trafi w ręce służb cywilnych?
Dzisiaj w wojskowych służbach medycznych obowiązują ściśle określone procedury bezpieczeństwa. To wojskowi lekarze dbają o stan zdrowia żołnierzy, w tym żołnierzy Wojsk Specjalnych i personelu kluczowego dla obronności państwa. Wszelkie dane o stanie zdrowia, okolicznościach urazów czy listach hospitalizowanych mogą być – w nieodpowiednich rękach – potężnym narzędziem. Wiedza o szczegółach dotyczących problemów zdrowotnych dowódców lub komandosów to kąsek, na który połasiłby się każdy wywiad świata.
Gdy uczelnia przygotowująca takich lekarzy jest powiązana z MSWiA, nietrudno sobie wyobrazić scenariusz, w którym absolwenci z doświadczeniem wojskowym, lecz zatrudnieni w służbach cywilnych, uzyskują dostęp do informacji wrażliwych z perspektywy wojska. Oficjalnie – w ramach rutynowej współpracy. Mniej formalnie – choćby poprzez niepisaną lojalność wobec przełożonych z resortu spraw wewnętrznych. W tym momencie otwiera się pole do nadużyć, polegających na przykład na przekazywaniu krytycznych informacji. Jakie mogą być tego konsekwencje? Wzajemna kontrola resortów, która może przerodzić się w polityczną walkę o wpływy.
Zasady etyki lekarskiej mówią jasno: dobro pacjenta jest priorytetem. Logika służb może jednak wymagać informowania przełożonych o przypadkach, które w jakiś sposób podlegają zainteresowaniu aparatu bezpieczeństwa. Gdzie wówczas kończy się misja lekarza, a zaczyna rola funkcjonariusza?
W państwach o scentralizowanej władzy, takich jak Chiny czy Rosja, podobne powiązanie między personelem medycznym a służbami bezpieczeństwa jest na porządku dziennym. Tam granice są symboliczne – liczy się interes państwa, definiowany przez partię czy ośrodek władzy. W efekcie lekarz może zostać zobowiązany do udziału w działaniach, które w demokratycznym systemie byłyby trudne do pogodzenia z etyką zawodową. W krajach NATO podobny model nie występuje.
Co z autonomią uczelni? Wpływ MON na akademię
W projekcie ustawy czytamy też: „Podstawowym kierunkiem działania akademii jest kształcenie i prowadzenie działalności naukowej, w tym prowadzenie badań naukowych, ze szczególnym uwzględnieniem wojskowego profilu uczelni, w następujących dziedzinach:
1. nauki medyczne i nauki o zdrowiu;
2. nauki społeczne”
W związku z tym pojawia się problem dotyczący zmian w kierownictwie uczelni. Według ustawy, nadzór nad akademią ma sprawować Minister Obrony Narodowej. Jednak jak każda uczelnia wyższa, tak i WAM będzie zarządzana przez rektora. Może to oznaczać, że finalnie większy wpływ na wybór rektora, będą miały kadry uczelni powiązane z MSWiA niż z MON, co znowu oznacza walkę o wpływy. Dochodzi do tego też kwestia autonomii uczelni wyższych, gdzie w przypadku, w którym akademia będzie podlegać pod ministra, dojdzie do naruszenia tej zasady.
Zamiast rozwiązać problemy, projekt może je pogłębić
Faktem jest, że wojskowa służba zdrowia od dawna cierpi na braki kadrowe. Problemem nie jest brak uczelni, lecz warunki służby, niskie zarobki i ograniczone możliwości rozwoju. Wielu lekarzy po przejściu przez wojskowy tryb kształcenia, nie widzi wystarczających korzyści w dalszej pracy w mundurze i wybiera ścieżki cywilne.
Nowy projekt – zamiast poprawić ów stan rzeczy – wprowadza jeszcze większy zamęt organizacyjny. Tworzenie specjalnej struktury z udziałem MSWiA nie zachęci medyków do pozostania w wojsku. Raczej wzmocni w nich poczucie, że na każdym kroku będą balansować między realizacją etosu lekarskiego a wypełnianiem rozkazów, które nieraz mogą się kłócić z dobrem pacjenta – z jednej strony oficjalny przełożony w wojsku, z drugiej – zwierzchnictwo ministerstwa, domagające się konkretnych informacji czy działań.
Rząd planuje wykorzystać lekarzy? Przykładów z historii jest wiele
Nie trzeba sięgać daleko w przeszłość, by znaleźć przykłady nadużyć wynikających z instrumentalnego traktowania zawodu lekarza przez aparat państwa. W ZSRR, zwłaszcza w psychiatrii, wykorzystywano medycynę do represji politycznych, fałszywie diagnozując wrogów reżimu. Także w Stanach Zjednoczonych po 11 września 2001 r. część personelu medycznego uczestniczyła w kontrowersyjnych przesłuchaniach (m.in. w Guantanamo), co spotkało się z potępieniem środowiska medycznego jako sprzeczne z etyką lekarską.
Dziś, w świecie oficjalnie potępiającym takie praktyki, nie możemy twierdzić, że stają się one niemożliwe. Wręcz przeciwnie: historia uczy, że im silniejsza integracja resortów siłowych, tym większa pokusa, by korzystać z narzędzi, które w systemach demokratycznych powinny funkcjonować niezależnie.
W państwach NATO stawia się na względną autonomię szkolnictwa wojskowego i wyraźne odgrodzenie go od wpływów policji czy kontrwywiadu cywilnego. Na Zachodzie nikt nie chce ryzykować sytuacji, w której lekarz jest de facto agentem wywiadu lub narzędziem w ręku aparatu ścigania. I to nie z przyczyn „idealistycznych”, ale po prostu z obawy o rozmycie odpowiedzialności i etyki, a także o psucie zaufania pacjentów do lekarzy.
Zamiast więc wzmocnić wojskową służbę zdrowia, rząd szykuje tykającą bombę w białym fartuchu. Lekarz-funkcjonariusz to pomysł rodem z filmów szpiegowskich i najprawdopodobniej jeden z tych filmów powstaje w Polsce. Gdy medyk stanie się przedłużeniem aparatu władzy, będziemy mogli pożegnać się z zaufaniem do lekarzy i do munduru.
Czytaj też:
Cywilne i wojskowe służby zawarły porozumienie. W tle bezpieczeństwoCzytaj też:
Śmiertelne zagrożenie dla polskich żołnierzy. PiS nie widział problemu przez 8 lat. Nowy rząd przymyka oczy
