Akademia bezrobotnych

Akademia bezrobotnych

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polskie uczelnie kształcą na potrzeby nie istniejącego od lat społeczeństwa przemysłowego Jesteśmy świetnie wykształceni, a rynek nas nie chce.
Tak żali się wielu absolwentów polskich uczelni utwierdzanych w przekonaniu o swoich wysokich kwalifikacjach przez uczących ich profesorów. - Gdybyście rzeczywiście byli tacy dobrzy, nasza firma nie mogłaby się bez was obejść - odpowiadają szefowie spółek. Co roku na rynek pracy trafia prawie pół miliona absolwentów wyższych uczelni i co piąty z nich nie znajduje pracy, a jednocześnie atrakcyjna praca czeka na około 100 tys. osób. Tylko w bankowości potrzeba niemal 5 tys. fachowców, a jednocześnie pracy nie ma prawie 30 tys. osób z dyplomami bankowości i finansów. Banki ich nie chcą, ponieważ absolwenci nie mają potrzebnych umiejętności. Podobny problem ma zresztą prawie cała Europa (jedynymi wyjątkami są Wielka Brytania i Irlandia), a najbardziej widoczny jest on w Niemczech i Włoszech, gdzie poziom uczelni jest może nawet niższy niż w Polsce. - Mam dyplom, więc - drodzy pracodawcy - czekam na oferty, a zanim je otrzymam, nie muszę się więcej uczyć - myśli wielu absolwentów polskich uczelni. Niestety, dożywotnio można mieć grupę krwi, a nie wiedzę i umiejętności - ironizuje dr Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. W USA czy Wielkiej Brytanii dyplom to początek, a nie koniec edukacji, choć oczywiście dyplom Yale, MIT czy Harvardu to nie to samo co dyplom uniwersytetu stanowego w Idaho. - Nawyk ustawicznego kształcenia to nie fanaberia, lecz przejaw instynktu zachowawczego człowieka w konkurencyjnym społeczeństwie. Inaczej nie da się w nim funkcjonować, chyba że na marginesie - uważa prof. Jan Winiecki, ekonomista.
"Inwestowanie w edukację musi mieć sens: nie płacimy za wiedzę dla wiedzy, lecz za zdobycie umiejętności dobrze opłacanych na rynku" - napisała Jeanne Meister, autorka książki "Uniwersytety korporacyjne, czyli jak stworzyć klasę pracowników światowego formatu". Wielu polskich studentów już zrozumiało, że uczą się nie po to, by mieć papierek, tylko dlatego iż wiedza i umiejętności są im potrzebne, aby sprostać wymaganiom rynku. W dobie globalnej konkurencji ograniczenie się do pięciu lat studiów oznacza skazanie się na gorszą pracę, niższe dochody, niższą pozycję społeczną. Dobre uczelnie nie tyle więc dostarczają wiedzy, która szybko się starzeje, ile wyrabiają zdolność do uczenia się "na własną rękę", do permanentnej kreatywności. A kreatywności polskie (i większość europejskich) szkoły wyższe uczą w najmniejszym stopniu. Rynek nie znosi próżni: najlepsi europejscy menedżerowie kształcą się w USA, gdyż bez tego nie sposób zrobić kariery. Wedle danych "European Educational Survey", w Niemczech amerykańskie dyplomy ma 68 proc. menedżerów stu największych firm, we Włoszech - 62 proc., w Austrii - 54 proc., w Szwecji - 53 proc., w Hiszpanii - 48 proc. W Ameryce pracują najlepsi fizycy, chemicy, biolodzy, astronomowie itp. Oznacza to, że tradycyjne europejskie uniwersytety przestały odpowiadać potrzebom współczesnego społeczeństwa. To efekt tego, że nigdy wcześniej szkoły wyższe nie były tak mocno poddawane testowi rynku. Nigdy wcześniej nie były one zmuszone do tak ostrej konfrontacji ze światem biznesu.
W erze przemysłowej uniwersytety miały kształcić dla rozwijającej się gospodarki i uczyć studentów reagowania na "potrzeby teraźniejszości". System oświatowy nie zdążył się jeszcze przestawić na ten sposób kształcenia, gdy okazało się, że najbardziej rozwinięte społeczeństwa już dawno przeskoczyły do epoki postprzemysłowej. Nie dziwi więc, że europejskie uczelnie oparte na sztywnych strukturach (wprowadzenie zmian jest tam praktycznie niemożliwe) znajdują się w stanie edukacyjnej hibernacji. Czy można sobie jednak pozwolić na edukacyjną fikcję, czyli kształcenie specjalistów dla gospodarki i społeczeństwa, które przestały istnieć ponad dwadzieścia lat temu? To jest właśnie problem absolwentów większości polskich uczelni, na których nie ma popytu na rynku. W USA czy Kanadzie prawie 80 proc. studentów kształci się w dziedzinie tzw. usług społecznych (organizacja, marketing, psychologia, socjologia, psychoterapia, zarządzanie czasem wolnym itp.), czyli przygotowuje się do "obsługi" społeczeństwa postindustrialnego. W Europie i w Polsce jest odwrotnie - dwie trzecie absolwentów uczelnie kształcą na potrzeby społeczeństwa przemysłowego. - Obserwuję, jak ogromny wysiłek wkładają profesorowie na brytyjskich uczelniach w przygotowanie do zajęć, a także w przygotowanie absolwentów do funkcjonowania na rynku. To nieporównywalne z tym, co się dzieje w Polsce - zauważa Hanna Gronkiewicz-Waltz, wiceprezes Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Nauczyciele akademiccy w Polsce na ogół nie poczuwają się do obowiązku "urynkowienia" przyszłego absolwenta, bo sami tego nie potrafią. Małą pociechą jest to, że we Włoszech jest jeszcze gorzej: włoscy profesorowie często po raz pierwszy widzą studenta na egzaminie, bo podczas zajęć zastępują ich asystenci. Mają też najkrótszy czas pracy w Europie (350 godzin rocznie). I na włoskich, i na polskich uczelniach nie ma prawdziwej konkurencji. Często zdarza się więc, że miernej klasy wyrobnik dochodzi do stanowiska profesora tylko dlatego, że jest wystarczająco pilny.
Współczesna edukacja opiera się na przedsiębiorczości intelektualnej łączącej elementy nauki, wiedzy i dydaktyki z działalnością gospodarczą. Jest to ważne dlatego, że wejście na rynek z nowym produktem jest coraz trudniejsze, a największe szanse mają te produkty, które powstały "z niczego", czyli narodziły się w głowie i "wkład intelektualny" jest najważniejszym składnikiem ceny.
Dorota Macieja

Pełny tekst "Akademia bezrobotnych" w najnowszym, 1037 numerze tygodnika "Wprost", w sprzedaży od poniedziałku 7 października.
W numerze także: Młotek na jubilera ("Wprost" & "Focus" na tropie "bandy młotkowców" (Hammerbande) - polskiej szajki złodziei okradających w niemieckich jubilerów...)