Przed sądem lider PiS oświadczył, że w PRL był wiele razy zatrzymywany w związku z trwającą od drugiej połowy lat 70. działalnością opozycyjną, ale nigdy nie dostał od SB propozycji tajnej współpracy. W aktach SB nadesłanych przez IPN znajdowały się informacje o tym, że w latach 80. Kaczyński był rozpracowywany przez SB w Gdańsku, ale materiały sprawy SB zniszczyła w 1989 r.
Zastępca Rzecznika Interesu Publicznego Jerzy Rodzik wniósł do sądu o stwierdzenie, że oświadczenie Kaczyńskiego jest zgodne z prawdą.
Sąd uznał sprawę za jednoznaczną. "Nie ma jakichkolwiek materiałów wskazujących by Lech Kaczyński współpracował z SB i nie ma żadnych podstaw, by kwestionować prawdziwość jego oświadczenia" - oświadczył sędzia Zbigniew Kapiński. Dodał, że Kaczyński był w zainteresowaniu SB jedynie jako osoba inwigilowana.
Wyrok nie jest prawomocny, ale Rodzik powiedział, że nie będzie się od niego odwoływał, co oznacza, że werdykt uprawomocni się po 14 dniach. Oznacza to, że nie ma żadnych przeszkód w kandydowaniu Kaczyńskiego na prezydenta. Uznanie przez sąd, że jakiś kandydat skłamał w swym oświadczeniu lustracyjnym, zamyka mu drogę do kandydowania w wyborach.
Wszczynany z urzędu proces wobec każdego kandydata na prezydenta RP kończy się albo uznaniem prawdziwości jego oświadczenia lustracyjnego, albo uznaniem danej osoby za "kłamcę lustracyjnego" - w takim przypadku będzie ona skreślona z listy kandydatów. Jeżeli kandydat sam przyzna się do związków z tajnymi służbami PRL, jego oświadczenie jest publikowane w "Monitorze Polskim" i w obwieszczeniu wyborczym. Nie zamyka to takiej osobie drogi do walki o urząd prezydenta.
Dotychczas sąd uznał prawdziwość oświadczeń lustracyjnych startujących w październikowych wyborach prezydenckich, m.in. Marka Borowskiego, Zbigniewa Religi, Donalda Tuska.
em, pap