Prawdziwe rozpoczęcie mistrzostw

Prawdziwe rozpoczęcie mistrzostw

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mecz Szwecja – Trynidad i Tobago nie był może najlepszy, ale za to najbardziej dramatyczny, a jego wynik stanowi jak dotąd największą sensację mistrzostw.
Zwycięstwo silnej, solidnej Szwecji wydawało się sprawą przesądzoną, ale jeszcze raz okazało się co znaczy znakomity, kompetentny trener - Leo Beenhakker, człowiek, który prowadził reprezentację Holandii, Real Madryt, América de México. Znakomicie przygotował swój zespół i idealnie dobrał taktykę pod ekipę szwedzką. Właściwie Trynidad i Tobago jest absolutnym futbolowym kopciuszkiem. Nie ma żadnych wybitnych piłkarzy, co najwyżej zaprzeszłe sławy: Shaka Hislop w bramce, rutynowany Latapy i Dwight Yorke, dawna gwiazda Manchesteru United. Reszta to piłkarze drugo-, trzecio- a nawet czwartorzędni. A jednak ci zawodnicy znakomicie kierowani przez wytrawnego trenera potrafili przeciwstawić się, w dodatku grając jakiś czas w dziesiątkę, jednemu z faworytów tej grupy, czyli Szwecji.

Szwedzi byli momentami bezradni. Okazało się raz jeszcze, że boiskowy schematyzm – tym razem w wykonaniu skandynawskim –jest mordowaniem piłki nożnej, że jest to jałowa gra Dramat polega na tym, że nasza drużyna od wielu lat tej schematycznej szwedzkiej grze nie jest w stanie przeciwstawić niczego, a słabiutki Trynidad i Tobago, dobrze zorganizowany w defensywie, z wzajemną asekuracją, z ogromną solidarnością w grze i ambicją graniczącą z determinacją, jest w stanie się oprzeć. Wielkie zwycięstwo ducha woli walki i niezłomnej ambicji i bardzo mądrej taktyki trenera Beenhakkera.

Ten mecz był wskazówką. Pamiętam spekulacje na kogo trafimy wychodząc z grupy: czy na Anglię czy na Szwecję. Nie wiemy czy z grupy wyjdziemy, ale widać, że trafiając na Szwecję, trafia się na przeciwnika absolutnie do pokonania.

Meczem bardzo ciekawym było spotkanie Anglia – Paragwaj. Tu mieliśmy kolejnego faworyta – Anglików. I ci faworyci - podobnie jak Niemcy – zrobili swoje. Nie był to może wielki mecz: Anglia męczyła się z Paragwajem, nie zademonstrowała wszystkich swoich atutów, dosyć pasywni byli znakomici piłkarze linii pomocy, czyli Lampart i Gerrard. Nie widzieliśmy w ataku wciąż leczącego kontuzję Rooney’a. O dziwo błysnął tym razem nie Owen, ale niedoceniany Crouch. Ten angielski wieżowiec pokazał nie tylko świetną grę głową, ale bardzo wyrafinowaną, subtelną technikę. Jest dla zespołu zawodnikiem w pełni przydatnym i niewykluczone, że trener Ericsson, kiedy Rooney dojdzie już do pełni sił, wystawi w przodzie dwójkę napadu, której nikt wcześniej nie oczekiwał: Rooney i Crouch.

Paragwaj grał bardzo dzielnie. Dramat osobisty przeżył jego emblematyczny piłkarz, prawdziwa ikona piłki paragwajskiej, znakomity stoper Gamarra, któremu piłka prześlizgnęła się po głowie i niefortunnie wpadła do siatki. Były próby zmiany tego rezultatu, była ogromna ambicja typowa dla potomków plemienia indiańskiego Guarani, ale to nie wystarczyło.

Anglia zademonstrowała tylko tyle, by pierwszy mecz wygrać, ale z taką formą nie może myśleć o mistrzostwie. Niemniej rąbek tajemnicy i kawałek potencjału odsłoniła.

I wreszcie niewątpliwie najlepszy do tej pory mecz, spektakl tych mistrzostw: Argentyna – Wybrzeże Kości Słoniowej. Znakomita partia, błyskotliwa, dynamiczna, pełna zmiennych akcji, utrzymywana w świetnym tempie, no i pełna dramaturgii. Do samego końca ważyły się losy meczu. Fenomen Argentyny, której ustawienie u koneserów mogło budzić pewne zdziwienie, polega na tym, że jest to drużyna, która w wielu meczach rzadziej bywa przy piłce, natomiast częściej strzela gole. Argentyna nie grała rewelacyjnie. Miała swoje najmocniejsze punkty w osobach bramkarza Abbondanzieriego, niezastąpionego stopera Ayali (który moim zdaniem absolutnie prawidłowo strzelił bramkę nie uznaną przez sędziego). Świetną partię rozegrał środkowy defensywny pomocnik Javier Mascherano – to jest wielka postać, to jest prawdziwa oś zespołu. Nie można zapomnieć oczywiście o Riquelme ze swoimi złotymi podaniami otwierającymi drogę do bramki i obu napastnikach Crespo i Savioli, bo strzelili po golu, czyli zrobili to, czego się od nich oczekuje.

Argentyna była bardzo dziwnie zestawiona. Mnie zdumiewała nie tyle nawet nieobecność Messiego, bo jak widać trener Pekerman daje mu czas na pełne dojście do siebie, ale Teveza – najlepszego w trzech ostatnich latach piłkarza Ameryki Południowej i króla strzelców ligi brazylijskiej, mistrza Brazylii w barwach Corinthians. Brakowało mi w składzie prawego obrońcy Fabricio Colocciniego, który ma większy potencjał niż poprawny zaledwie Burdisso. Może zaskakiwać to, że Luis Gonzalez wszedł do gry tak późno, natomiast grał wcześniej jako prawy pomocnik "Maxi" Rodriguez. Ale takie są założenia taktyczne trenera Pekermana, a one, pomimo pewnych uwag malkontentów, sprawdziły się. Argentyna w pełni potwierdziła swoje aspiracje do najwyższych lokat w tym turnieju.

Wybrzeże Kości Słoniowej to znakomita drużyna, a może raczej jeszcze nie drużyna, (bo właśnie tego elementu zespołowości zabrakło), tylko grono znakomitych piłkarzy, od Drogby począwszy na Kolo Toure skończywszy. Każdy z nich ma poczesne miejsce w czołowych zespołach Europy. Suma ich indywidualnych umiejętności jest doprawdy imponująca, a technika na najwyższym poziomie. Mecze z udziałem „afrykańskich słoni” będą fascynujące. Nie wykluczam, że mogą napędzić nielichego stracha Holandii, a z Serbią i Czarnogórą wręcz wygrać.

Ten mecz dopiero pokazał przedsmak tego, co nas czeka. Pokazał smak, zapach, urodę wielkiej piłki i wielkiego widowiska. Mistrzostwa świata w tym momencie rozpoczęły się na dobre.

Czytaj też:
Trynidad i Tobago zatrzymał Szwecję!
Anglia pokonała Paragwaj
Drużyna Drogby nie sprostała Argentynie