W czeskiej Pradze na niektórych kamienicach są przymocowane małe mosiężne tabliczki. Na każdej widnieje nazwisko, data i informacja, że ta osoba zginęła podczas tamtejszego powstania przeciw Niemcom w 1945 roku.
W Warszawie nie mamy takich tabliczek. Gdybyśmy chcieli zrobić to samo, co Czesi, mosiężne tabliczki na Starówce, w Śródmieściu, na Woli i Ochocie zasłoniłyby domy od piwnic po dachy. A i tak zabrakłoby miejsca dla wyliczenia wszystkich ofiar.
Być może trzeba w Warszawie mieszkać ileś tam lat, a może nawet, jak ja, urodzić się tu i spędzić całe życie, żeby to zrozumieć. Żeby pojąć, co naprawdę wydarzyło się tutaj podczas Powstania 1944 roku.
Co roku, gdy 1 sierpnia o godzinie 17 wyją syreny, cała Polska, politycy, weterani, zwykli ludzie, wspominają bohaterstwo Powstańców, ich poświęcenie, odwagę, gotowość oddania życia za wolność.
Tego bohaterstwa w żaden sposób nie da się umniejszyć. Ale nie może wam przy tym umykać coś innego. To, co naprawdę stało się w Warszawie w sierpniu i wrześniu 1944 roku, to masowe morderstwo. Okrutnie i krwawo zostało zamordowanych przez Niemców od 150 do 180 tysięcy ludzi. Ilu dokładnie, już nigdy nie zdołamy policzyć.
Musicie to sobie uświadomić. Blisko dwieście tysięcy mężczyzn i kobiet, starszych i młodszych, seniorów i dzieciaków, straciło w tym mieście życie w ciągu zaledwie dwóch miesięcy.
To tak jakby zginęli absolutnie wszyscy, którzy dziś mieszkają w Toruniu. Albo w Kielcach. Albo w Kaliszu i Chorzowie razem wziętych. Wszyscy, całe rodziny, być może także wasze. W ciągu dwóch miesięcy licząc od dziś.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.