Emerytowany oficer wywiadu: Rosjanie testują, na ile mogą sobie pozwolić. Od lat sieją chaos

Emerytowany oficer wywiadu: Rosjanie testują, na ile mogą sobie pozwolić. Od lat sieją chaos

Robert Michniewicz
Robert Michniewicz Źródło: Shutterstock / zdjęcie R. Michniewicza: Olga Wójcińska
– Jesteśmy dziś państwem frontowym, więc działań rosyjskiej dywersji będzie coraz więcej. Oni chcą siać chaos, zmuszać nasze instytucje do reakcji w niespodziewanych sytuacjach, a przy tym oddziaływać na nastroje społeczne – mówi „Wprost” Robert Michniewicz, emerytowany oficer polskiego wywiadu, autor nowej powieści szpiegowskiej „Zdążyć przed wrogiem”.

Z czasem łatwiej czy trudniej wierzyć w dobre intencje polityków i państw?

W polityce zawsze istnieje element gry – trzeba coś obiecać wyborcom, pokazać pewną wizję, nawet jeśli nie do końca samemu się w nią wierzy. To bywa pewną formą fałszowania rzeczywistości, tym bardziej, że wiele osób chciałoby, aby spełniły się ich oczekiwania, nawet jeżeli są nierealne. Ale osobiście miałem też dobre doświadczenia ze spotkań z politykami – czy to w ramach instytucji przykrycia, czy dyplomatycznych delegacji. Choć z wiekiem coraz ostrożniej podchodzę do intencji polityków i niektórych państw.

A co z zaufaniem do ludzi na co dzień – znajomych, współpracowników?

Wobec bliskich – wierzę w szczerość i ufam im. Natomiast wobec obcych działa we mnie „czujnik” zrodzony z pracy w wywiadzie. Każdą nową osobę weryfikuję: czy mogę jej zaufać, czy może mnie zawieść i do jakiego stopnia. To naturalny mechanizm ochronny, który jest szkolony u oficerów i działa przez całe życie. U oficera wywiadu nadmierne zaufanie do innych stanowi prostą drogę do wpadki.

Czy taki radar można wykształcić, czy trzeba mieć go wrodzonego?

Niektórzy mają go z natury, ale można się tego nauczyć. W czasie szkolenia w wywiadzie uczono nas obserwowania zachowań, gry ciała, analizowania słów i innych „sygnałów ostrzegawczych”. To mechanizm, który pozwala uniknąć zagrożeń i niebezpiecznych kompromitacji.

Zastanawiam się, jak to przenieść na internet. W sieci roi się od dezinformacji, często inspirowanej przez Rosjan. Czy podziela pan tę opinię?

Tak, dezinformacja jest faktem i trzeba mieć świadomość takiej sytuacji. Rosjanie od dziesięcioleci są mistrzami w tej dziedzinie – zarówno w okresie II wojny światowej, zimnej wojny, jak i teraz. Wykorzystują media społecznościowe, by wpływać na opinie publiczne i destabilizować sytuację. Po 2014 roku, wraz z falą emigracji z Krymu i Donbasu, wielu ludzi związanych z rosyjskimi służbami trafiło do Europy Zachodniej, w tym do Polski. Ich zadaniem było właśnie oddziaływanie na nastroje społeczne, podważanie sensu wspierania Ukrainy, budzenie niezadowolenia podatników czy rozbijanie współpracy w ramach NATO i UE. To klasyczne elementy wojny hybrydowej. Internet jest najłatwiejszą formą oddziaływania, a dobrze ujęte informacje czy argumenty trafią do szerokiej rzeszy odbiorców. Treści zawierające dezinformacje czy inspiracje są często trudne do zweryfikowania przez zwykłych ludzi, niedysponujących szerokim rozeznaniem w polityce.

Ostatnio pojawiają się też inne incydenty – jak awaria numeru alarmowego 112 czy seria pożarów, z których część uznano za rosyjską dywersję. To też element testowania naszej odporności?

Zdecydowanie tak. To zarówno testowanie możliwości technicznych i decyzyjnych naszych służb, i władz, jak i próba wprowadzenia poczucia destabilizacji. Jesteśmy dziś państwem frontowym, więc takich działań będzie coraz więcej. Rosjanie chcą siać chaos, zmuszać nasze instytucje do reakcji w niespodziewanych sytuacjach, a przy tym negatywnie oddziaływać na nastroje społeczne. Takie kroki są też formą rozpoznawania systemu działania systemu bezpieczeństwa państwa, co będzie ważne w przypadku ewentualnego rosyjskiego ataku na nasz kraj.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że kret u sojusznika jest nawet groźniejszy niż ten działający w rodzimej służbie, bo trudniej go wykryć. To bezpośrednio nawiązuje do losów bohaterów pańskiej książki „Zdążyć przed wrogiem”. Czy spotkał się pan z taką sytuacją?

Nie, ale byłem bardzo blisko kreta w mojej służbie. Na początku mojej kariery w polskim wywiadzie miałem wyjechać na placówkę dyplomatyczną, która była przykryciem mojej pracy. Kilka tygodni przed wyjazdem wszystko zostało nagle wstrzymane i dostałem informację, że zostaję w centrali. Okazało się, że w miejscu, do którego miałem trafić, jeden z kolegów zgodził się na współpracę z miejscowym wywiadem. Dobrze się stało, że nie wyjechałem, bo w takich przypadkach wszyscy oficerowie na miejscu natychmiast zostają zdekonspirowani i muszą wrócić do kraju – niezależnie od tego, jak długo pracowali i jak ważne zadania wykonywali. Jeśli chodzi o kreta w służbie partnerskiej, dobrze zakamuflowany i prowadzony dla nas będzie nie do rozpoznania. To śmiertelna groźba dla współpracy służb.

Tym bardziej, że działo się to na początku pana kariery – taki incydent mógłby od razu zamknąć dalsze możliwości.

Dokładnie. W tamtych latach większość z nas działała pod przykryciem dyplomatów – zajmujących się sprawami politycznymi czy gospodarczymi. Gdybym wtedy został zdekonspirowany, dla miejscowych służb byłoby jasne, że Robert Michniewicz to oficer polskiego wywiadu. Otoczyliby mnie taką „opieką”, że nie mógłbym normalnie rozmawiać ani działać. Ta sytuacja wpłynęłaby negatywnie także na dalszą perspektywę mojej pracy, już w innych krajach.

Dlaczego po „Dolinie szpiegów” zdecydował się pan wrócić do postaci Carla von Wedela (niemieckiego oficera współpracującego z polskimi służbami – red.)?

Przede wszystkim dzięki czytelnikom. Od pierwszych spotkań po premierze „Doliny szpiegów” pytali, co dalej, kiedy kolejny tom. Ja sam także prowadzę z nimi dialog – nie tylko w mediach społecznościowych, ale też w posłowiach do książek. Już wtedy napisałem, że chcę kontynuować losy Carla, a reakcje czytelników tylko mnie utwierdziły, że warto. Ważnym argumentem dla kontynuowania losów bohatera były moje zainteresowania historią II wojny światowej, która kryje w sobie wiele niezwykle interesujących zdarzeń, możliwych do wykorzystania w powieściach. W moim przekonaniu realia wojenne, stwarzają najtrudniejsze warunki do pracy wywiadowczej czy operacji specjalnych, gdy oficer czy agent może liczyć wyłącznie na siebie. Takie fabuły są według mnie najciekawsze i będę je pokazywał w mojej twórczości.

Czyli wraca tu pewien sentyment – do klasycznych postaci szpiegowskich w literaturze i filmie.

Dokładnie. Tego typu historycznych książek szpiegowskich ukazuje się dziś niewiele, a czytelnicy zarówno interesują się historią wojny, jak i bardzo chcieli poznać dalsze losy bohaterów. Tym bardziej, że obok Carla w powieści po raz kolejny pojawiają się doskonali polscy komandosi, czyli Cichociemni AK. Dlatego powstała powieść „Zdążyć przed wrogiem”, osadzona w 1944 roku – w czasie, gdy wszyscy czuli, że klęska Niemiec wisi w powietrzu, ale wiele wydarzeń – jak powstanie warszawskie czy wkraczanie na polskie ziemie Armii Czerwonej, niosącej nowy porządek – dopiero się rozgrywało. Carl marzy o spokojnym życiu w Szwajcarii u boku ukochanej Lotte, która spodziewa się dziecka, ale emerytura szybko okazuje się zbyt nudna i wraca do gry. Tym bardziej, że niebezpieczne zadanie, które otrzymuje, wiąże się z uratowaniem agentów AK, których życie jest zagrożone, z wielu stron, także Gestapo i NKWD.

Jak więc znaleźć motywację dla bohatera, który zakończył już swoją misję i mógłby zacząć normalne życie?

To nie jest proste. Ale z doświadczenia wiem, że wielu oficerom, którzy przechodzą na emeryturę, po latach intensywnej pracy wywiadowczej, nagle zaczyna czegoś brakować. Znam kolegów, którzy z entuzjazmem wróciliby do zadań operacyjnych. Carl, choć w „Dolinie szpiegów” pragnął wrócić do ukochanej, szybko poczuł, że nadal potrzebuje adrenaliny i misji. Dlatego, gdy otrzymuje nową propozycję od polskiego wywiadu podejmuje decyzję o powrocie do akcji.

Jakie cechy wspólne ma pan z Carlem?

Przede wszystkim odpowiedzialność i wiarygodność, dążenie do realizacji zadań, nawet w najtrudniejszych okolicznościach. W moim życiu także zdarzały się trudne sytuacje – choćby ciężkie choroby czy rodzinne sprawy, które wymagały samodzielnego podjęcia działań prawnych. Ważna jest też otwartość – umiejętność rozmawiania z ludźmi o różnych poglądach i szukanie wspólnego języka. Postaci Carla dałem wiele moich cech albo takich, które chciałbym posiadać.

Na ile mógł się pan inspirować własną służbą, pisząc książkę osadzoną w realiach końca wojny?

Moje doświadczenie daje solidną podstawę. Oczywiście muszę uzupełniać wiedzę historyczną – choćby o techniczne szczegóły łączności w latach 40. – ale zasady pracy wywiadowczej pozostają takie same. Dzięki temu łatwiej mi oddać klimat i realia pracy agenturalnej, nawet w odległej epoce.

Wracając do współczesności. W listopadzie ukaże się trzecia część pana cyklu „Partnerzy” pod tytułem „Partnerzy. Finał”. Znajdą się w niej wątki powiązane z Rosjanami, prawda?

Tak, w nowej książce szczególny nacisk położyłem na pokazanie czytelnikom realności działania rosyjskich agentów wśród polskich polityków i to tych najważniejszych. Takie ograniczone wątki pojawiały się już w poprzednich częściach cyklu, ale tym razem moi bohaterowie stoczą walkę z bardzo wpływową siatką agentów. Pojawi się też wątek pożaru – inspirowany rzeczywistymi działaniami rosyjskich agentów, którzy próbują utrudniać funkcjonowanie naszych służb – czy ataki na ważne systemy informatyczne. To kontynuacja tematyki, o której dziś rozmawialiśmy. W planach na przyszły rok mam również prequel przygód Carla von Wedela. Myślę również o innej powieści współczesnej o działaniach polskiego wywiadu na Półwyspie Arabskim. Byłaby to kontynuacja „Agenta z Rijadu”.

Czytaj też:
Severski dla „Wprost”: Oficerowie wywiadu nie kłamią. To politycy podejmują decyzje
Czytaj też:
Oficer polskiego wywiadu: Agentem służb specjalnych jest się do końca życia