Pisarz wrócił do brutalnej zbrodni sprzed lat. „Przed kolejnymi morderstwami stawiali na stole krzyż”

Pisarz wrócił do brutalnej zbrodni sprzed lat. „Przed kolejnymi morderstwami stawiali na stole krzyż”

Maciej Siembieda
Maciej Siembieda Źródło: Dominik Werner
– Przed kolejnymi morderstwami urządzali coś na kształt obrzędu. Stawiali na stole krzyż, zapalali świece, modlili się, a matka wypowiadała formułę. Dla nich to był jak wyrok śmierci na kogoś, kto podpadł rodzinie. Od tej chwili Józef (ojciec) i Czesław (starszy syn) mieli rok czasu na wykonanie „wyroku” – mówi Maciej Siembieda, pisarz, autor książki „Gołoborze”, wracający do brutalnego morderstwa pięcioosobowej rodziny Lipów z Rzepina, do którego doszło w listopadzie 1969 roku.

Krystyna Romanowska: Co to właściwie jest ta „gorączka grabińska”? Pojawia się w powieści, brzmi zagadkowo – skąd ten termin?

Maciej Siembieda: To określenie, które wymyśliłem na potrzeby książki. Opisuje ono pewien szczególny stan zaślepienia żądzą zemsty. „Gorączka grabińska” to taka „ślepota” emocjonalna, w której człowiek nie dostrzega już nic poza pragnieniem odwetu. Nazwa wzięła się z analogii do zachowania głuszca – takiego leśnego ptaka, który w okresie godowym wpada w trans, staje się głuchy i traci czujność, przez co myśliwy może podejść i złapać go wręcz ręką.

Podobnie bohater ogarnięty „gorączką grabińską” nie czuje strachu, nie liczy się z żadnymi konsekwencjami ani okolicznościami, tylko dąży za wszelką cenę do wykonania swojej zemsty.

To oczywiście nie jest żadna jednostka chorobowa – literacka metafora na potrzebę pokazania, jak obsesyjna i pochłaniająca potrafi być nienawiść pchająca do odwetu.

„Gołoborze” osadzone jest na świętokrzyskiej wsi, a historia w nim opisana – choć brzmi jak mroczna legenda – ma źródła w prawdziwych wydarzeniach. Pan sam pochodzi z Kielecczyzny. Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z tą ponurą opowieścią? Czy dorastał pan, słysząc o rodzinie Zakrzewskich z Rzepina i o tym, co się tam działo?

Można powiedzieć, że dorastałem w cieniu tych historii, choć jako dziecko nie wszystko rozumiałem od razu. Urodziłem się w 1961 roku i wychowywałem w Starachowicach, a więc regionie kieleckim. W latach 70., kiedy zacząłem jeździć do krewnych na wieś, docierały do mnie różne strzępy opowieści – takie ludowe „newsy” o konfliktach między rodzinami, o bójkach, o tym kto z kim ma na pieńku. Pamiętam, że w niejednej wiosce całe przysiółki miały to samo nazwisko – istne klany – a wewnątrz tych rodów od lat kipiały waśnie o byle co: bo jeden drugiemu podebrał gruszki z sadu, albo zaorał miedzę o parę centymetrów za daleko.

Kiedy pytałem mamę: „kto tu mieszka?”, słyszałem ciągle te same nazwiska, a zaraz potem, że „ci z tamtymi to skłóceni, lepiej ich razem nie zapraszać na wesele, bo będzie draka”.

I faktycznie, bójki na weselach czy potańcówkach były wtedy niemal obowiązkowym elementem rozrywki – najpierw na gołe pięści, a jak emocje za bardzo wzrosły, w ruch szły sztachety albo i noże. Dzisiaj to się wydaje niewiarygodne, ale wtedy nikt się specjalnie nie dziwił – ot, lokalny folklor. Dla mnie jako chłopaka ci lokalni awanturnicy byli wręcz pierwszymi „bohaterami” z opowieści. Zanim poznałem literackich zawadiaków pokroju Azji czy Andrzeja Kmicica, słuchałem legend o Krzyśku z Wielkiej Wsi czy innym zabijace z Nowej Słupi, który na zabawie potrafił jednym ciosem powalić trzech – i lepiej było mu nie podpadać. Takie mieliśmy realia.

Artykuł został opublikowany w 42/2025 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.