Władysława Stasiaka wspomina Wiktor Świetlik

Władysława Stasiaka wspomina Wiktor Świetlik

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nazywałem go polskim urzędnikiem perfekcyjnym. Z niewieloma abstynentami potrafiłem przegadać tyle czasu, ile z Władysławem Stasiakiem. Podobnie jak niewielu ludzi zdołało mi zaimponować takim oddaniem państwu, skromnością, pracowitością oraz brakiem typowych dla władzy much w nosie.
Pamiętam, jak zaprosił mnie na obiad, gdy został szefem kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To było na początku 2009 r. W rezydencji prezydenckiej, w hotelu przy ulicy Klonowej w Warszawie, w obszernym pokoju ustawiono nieduży stolik i dwa krzesła. Było to tak dziwne i  krępujące, że wyjątkowo niewiele byliśmy w stanie sobie powiedzieć podczas obiadu. Na szczęście po kwadransie do ministra zadzwonił prezydent, a Stasiak odebrał, przeprosił i wyszedł na korytarz, rozmawiając z szefem o jakichś państwowych lub pałacowych tajemnicach. Gdy skończył, okazało się, że drzwi pokoju, w którym zostałem, nie da się otworzyć ani od wewnątrz, ani z zewnątrz. Potrzebny był pan z  obsługi hotelu. Resztę czasu spędziliśmy, miło gaworząc w korytarzu przy wodzie nalanej do kieliszków.

Ostatni szef Kancelarii Prezydenta błyskawicznie oczarowywał rozmówców. Przed rokiem poproszono mnie, żebym zorganizował krótkie nagranie ze Stasiakiem dla Amerykanów – m.in. dla  Newta Gingricha, byłego speakera Kongresu – kręcących film o pierwszej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski w 1979 r. („Dziewięć dni, które zmieniły świat"). Papież był wtedy między innymi we Wrocławiu, rodzinnym mieście Stasiaka. Amerykanów oczarowała skromność i otwartość, z jaką ważny polski polityk wspominał swoje emocje, gdy jako 13-latek po  raz pierwszy oglądał papieża Polaka.

Niektórzy zarzucali mu brak charyzmy, to, że nie rozumie polityki. Faktycznie, odrzucał ją w wersji zredukowanej do personalnych roszad, partyjnych wybiegów, manipulacji widzem. Przy rozmowie o politycznych rozgrywkach po prostu się nudził i  szybko próbował zmienić temat. Stasiak stawiał na rozwiązania, szukał ich, opracowywał, próbował wdrażać albo przekonywać innych do ich wdrażania. Uwielbiał cytaty z „Misia". Uważał, że wciąż są aktualne, tak jak pamiętna rozmowa telefoniczna dyrektora kotłowni, który przez telefon tłumaczył, że zimą musi być zimno, bo takie jest odwieczne prawo natury. Szef Kancelarii Prezydenta uważał, że polską niemoc można przełamać. Winą za otaczające go nieróbstwo, marnotrawstwo i defetyzm obarczałPRL-owską mentalność. Twierdził, że trzeba ją zmieniać, czasem w  sposób bolesny. Gdy został szefem kancelarii, z urzędnikami, którzy mieli największy problem z punktualnością, zaczął się umawiać na  przykład na 11.08 – ani minuty wcześniej, ani później. Ale jakoś konsekwencji wobec tych, którzy sobie z tym nie radzili, nie wyciągał. Nie był zwolennikiem zwalniania, ale wychowywania.

Skończył Krajową Szkołę Administracji Publicznej i pracował w NIK; do dziś pracuje tam jego żona. Był też na stażu we Francji, gdzie obserwował metody działania szefostwa francuskiej policji. Podobał mu się urzędniczy czy  mundurowy etos nad Sekwaną, gdzie administracja odgrywa także rolę symbolu narodowego. Ale bardziej w latach 90. zaimponowali mu były burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani i szef nowojorskiej policji William Bratton, którzy w kilkanaście miesięcy sprawili, że w mieście zapanował porządek, jakiego wcześniej nigdy tam nie było. Do tego stopnia zapalił się do ich idei, że spotkał się w latach 90. – jak mi opowiadał – z jednym z szefów polskiej policji. Było to w nader upalny dzień. Niestrudzony Stasiak opowiadał mu o nowojorskich metodach, teorii stłuczonej szyby, zgodnie z którą walkę z przestępczością należy zacząć od drobnego, dokuczliwego chuligaństwa. Po pierwsze dlatego, by  obywatele poczuli za plecami wsparcie państwa, po drugie, by przestępcy otrzymali sygnał, że nadchodzą dla nich czasy zerowej tolerancji. Stasiak przekonywał owego bardzo ważnego policjanta, wskazywał na  statystyki, możliwości. Jego rozmówca słuchał cierpliwie, w końcu otarł pot z czoła i odparł ciężko: „Wie pan, za gorąco dziś na to, nawet człowiek napić się nie może w taką pogodę, bo zawału można dostać".

Stasiak jednak się nie zniechęcił. Gdy został wiceprezydentem Warszawy odpowiedzialnym za bezpieczeństwo, dopiął swego. Patrole znalazły się na  ulicach. Nie był miłośnikiem mandatów, za to był orędownikiem idei, by  strażnicy penetrowali każdy zaułek miasta. Przekonał stołecznego komendanta, by dołączyli do nich policjanci. Niektóre problemy rozwiązywał w stylu aleksandryjskim, cięciem miecza. Przekleństwem, z  którym nie mogły sobie poradzić kolejne ekipy, był nielegalny klub Labirynt w samym centrum miasta. Jego właściciela, wpływowego człowieka powiązanego ze stołecznym SLD, za każdym razem ratowało przed eksmisją jakieś dziwne i przypadkowe niedopatrzenie – a to brakowało gdzieś pieczątki, a to podpisu na sądowym nakazie. Stasiak po prostu kazał klub zamknąć, przyszła straż miejska i tak zrobiła. Potem przez jakiś czas zarzucano mu bezprawne działanie, naginanie prawa. Ale jak dowiodły kontrole, wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Wystarczyło chcieć i mieć determinację. Ten upór, który wygnał straż miejską pod  chmurkę, to zresztą jedna z jego bardzo charakterystycznych cech.

Czytaj więcej w najnowszym numerze tygodnika Wprost