TVPospieszalski

Dodano:   /  Zmieniono: 
Od ponad tygodnia cała Polska żyje filmem Jana Pospieszalskiego i Ewy Stankiewicz. Dla jednych dokument „Solidarni 2010” jest najwyższą formą prawdy i manifestem patriotyzmu – inni uważają go za czystą propagandę uprawianą przez dziennikarzy, którzy wcielają się w role polityków. Tymczasem tak naprawdę największy problem z filmem pary Pospieszalski i Stankiewicz polega na tym, że wyemitowała go telewizja publiczna.
„Solidarni 2010" jest rzeczywiście pewnym manifestem – nie stara się przedstawić pełnego obrazu polskiego społeczeństwa w obliczu narodowej żałoby spowodowanej katastrofą w Smoleńsku, tylko skupia się na tych, dla których trauma była szczególnie bolesna – czyli na wyborcach i sympatykach PiS i Lecha Kaczyńskiego. Gdyby Pospieszalski i Stankiewicz chcieli zrobić obraz przekrojowy powinni również pokazać protestujących przeciwko pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu, porozmawiać z tymi, którzy uważali żałobę narodową za pustą formę masowej egzaltacji, pokazać ludzi, którzy gdy mijał ich samochód z trumną prezydenta zamiast pochylać głowę wyciągali pospiesznie aparaty fotograficzne. Ale Pospieszalski i Stankiewicz nie chcieli dokonać analizy żałoby.

Czy producenci filmu dokonali manipulacji? Moim zdaniem nie, bo w późniejszych wypowiedziach nie ukrywają swoich intencji. Wątpliwy jest dla mnie również propagandowy walor filmu – tak naprawdę „Solidarni 2010" przekonują przekonanych – ci, którzy uważali, że media skrzywdziły Lecha Kaczyńskiego, PO oszukiwała Polaków, a Rosjanie coś kręcą – po obejrzeniu filmu utwierdzili się w swoich osądach. Ale ci, którzy mieli inne zdanie – po obejrzeniu tego samego obrazu są zapewne jeszcze bardziej zdystansowani do jego tez. Świadczy zresztą o tym reakcja opinii publicznej. Więc jeśli miała to być propaganda – to była to kiepska propaganda. Zwolenników PiS i Lecha Kaczyńskiego nie trzeba przecież przekonywać do PiS i Lecha Kaczyńskiego. Przeciwników ten film na pewno do niczego nie przekonał.

Problemem jest natomiast to, że film wyemitowała TVP. Gdyby zrobił to któryś z prywatnych nadawców – można byłoby co najwyżej spierać się o warsztat Pospieszalskiego i Stankiewicz, bo to co emituje ktoś za własne pieniądze jest jego prywatną sprawą – zyska widzów, albo straci, zarobi na reklamach, albo odejdą od niego sponsorzy. Kiedy jednak emituje go Telewizja, która ma w nazwie słowo „Publiczna", na dodatek przestawiając ramówkę tak, aby film obejrzało jak najwięcej osób, sytuacja zmienia się diametralnie. Bo pojawia się pytanie co oznacza to enigmatyczne „Publiczna” w nazwie? Jeśli bowiem tzw. misję mamy rozumieć przez działanie w interesie tych, którzy właśnie telewizję kontrolują – to należałoby zmienić nazwę TVP na TV Rząd albo TV Opozycja (w zależności od tego kto właśnie kontroluje zarząd), a abonament ściągać tylko od jej sympatyków.

Ci, którzy dziś wychwalają film Pospieszalskiego nie chcą pamiętać, że kilkanaście lat temu ta sama TVP wyemitowała film „Dramat w trzech aktach". I jeśli dziś uważają, że emitowanie filmu „Solidarni 2010” jest w porządku to muszą liczyć się z tym, że za dwa lata obejrzą demaskatorski dokument „Zbrodnie IV RP”. Czy wtedy też będą domagali się prawa do swobodnej prezentacji jednostronnych punktów widzenia przez Telewizję Publiczną? I jeszcze bez oporu będą za to płacić?