Do głośnego linczu doszło w lipcu 2005 r. Z rąk swych sąsiadów zginął wówczas Józef C. który w zakładach karnych spędził wiele lat. Mieszkańcy trzykrotnie dzwonili na policję z żądaniem interwencji. Policja przyjechała dopiero po kilku godzinach. W tym czasie mężczyźni łomem, szpadlami i kijami pobili Józefa C., który w wyniku obrażeń zmarł. Mieszkańcy wsi i skazani utrzymywali, że do linczu doszło, ponieważ C. biegał po ulicach z maczetą.
Wydając w czerwcu 2009 r. prawomocny wyrok skazujący, Sąd Apelacyjny w Białymstoku uznał, że te tłumaczenia nie znajdują odzwierciedlenia w aktach sprawy i że nie można tu mówić o obronie koniecznej. Sąd potwierdził zarazem, że policja nie wysłała na czas radiowozu - odpowiedzialni za to dwaj funkcjonariusze zostali prawomocnie skazani na kary więzienia w zawieszeniu.
W kasacji obrońcy podnieśli kilka zarzutów - główny dotyczy tego, że sąd nie dokonał weryfikacji zeznań żony jednego ze skazanych - Marleny. Podczas rozprawy apelacyjnej kobieta poinformowała sąd, że to nie jej mąż Tomasz i jego bracia zabili Józefa C., tylko jej ojciec i jego kolega. Ponieważ Marlena W. konsekwentnie odmawiała zeznań, a zdecydowała się mówić przed sądem dopiero w obliczu grożącej jej mężowi kary więzienia, Sąd Apelacyjny nie dał jej wiary i zawiadomił prokuraturę o składaniu przez nią fałszywych zeznań. Jej proces trwa. W kasacji obrońcy zwrócili również uwagę na fakt, że "doszło do zaniechania udzielenia pomocy przez państwo oraz zaniechania udzielenia pomocy przez organy ścigania poszkodowanym". Podkreślono ponadto złą sytuację materialną i rodzinną skazanych.
PAP, arb