Gra w potop

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dotychczas nieoficjalną dewizą polityków w Polsce było stwierdzenie „po nas choćby potop”. Teraz, gdy na horyzoncie rzeczywiście zbierają się burzowe chmury dewiza się zmieniła – Donald Tusk chce zdążyć przed potopem, a prezes PiS spokojnie modli się o deszcz.
Rząd uparcie forsując projekt reformy emerytalnej mimo zdecydowanego sprzeciwu ekonomistów i spadających słupków sondażowych wysłał nam wszystkim wyraźny sygnał: wciąż jest wprawdzie super i zielono, ale zieleń trawy na naszej wyspie nieco blednie i niewykluczone, że gdzieś na horyzoncie zaczyna majaczyć nam finansowa Atlantyda. Wszelkie wątpliwości rozwiewa Jan Krzysztof Bielecki, który literalnie wyjaśnia Polakom, że sytuacja dojrzała do tego, iż mamy do wyboru – albo płacimy emerytury „tu i teraz" z tego co akurat wpłynie do kasy ZUS, albo, jak w wizji Krzysztofa Kononowicza, nie będzie niczego.

Obecna sytuacja nie jest grzechem obciążającym wyłącznie Platformę – na kryzys systemu emerytalnego oraz systemu finansów publicznych politycy wszelkich możliwych opcji pracowali w pocie czoła przez 20 lat. Tu jakaś mała ulga dla rolników (głosy, głosy!), tam kilka złotych dla młodych małżeństw (poparcie, poparcie!) i finansowanie kolejnych partii kiełbasy wyborczej z pieniędzy uzyskiwanych z prywatyzacji – to wszystko sprawiło, że Donald Tusk i Jacek Rostowski stanęli przed wyborem: albo dorobić kilka kolejnych dziurek w budżetowym pasku i zacisnąć go nam wszystkim na kręgosłupie, albo dokonać manewru pozwalającego zyskać czas. Wybrali to drugie kierując się rozsądną kalkulacją: może kilka procent stracimy, ale władzę utrzymamy. Na razie.

Pytanie brzmi: co dalej. Czas kupiony na przesuwaniu środków między OFE a ZUS, tudzież na innych księgowych sztuczkach jak np. wypychaniu budżetowego deficytu do rozmaitych pozabudżetowych funduszy w końcu się skończy. Perspektywa bolesnych reform zbliża się nieubłaganie – a lepiej przeprowadzać je samemu niż robić to gdy MFW i UE przystawią nam pistolet do skroni. Problem polega jednak na tym, że na bolesnych reformach zyskuje nie ten, kto je przeprowadza, lecz ten kto przychodzi do władzy gdy wyborcy odeślą reformatorów na przyspieszoną polityczną emeryturę. Dlatego każdy dotychczasowy rząd z poważnymi reformami spokojnie czekał na kolejną ekipę.

Dotychczas jednak większość z nas nie słyszała tykania zegara długu. A teraz nie dość, że tykanie słyszymy – to jeszcze przejeżdżając przez centrum Warszawy możemy podziwiać szybko rosnącą kwotę naszego zadłużenia. Główni bohaterowie polskiej sceny politycznej od jakiegoś czasu obserwują wskazówki tego zegara i – wiele na to wskazuje – rozpoczęli właśnie „grę w potop".

„Gra w potop" polega na kalkulowaniu kiedy dojdzie do oberwania czarnej chmury wiszącej nad polskimi finansami publicznymi. Wszystko wskazuje na to, że według Tuska naprawdę źle będzie dopiero za ok. 5-10 lat. Skąd takie przypuszczenie? Donald Tusk nieprzypadkowo zapowiedział, że to jego ostatnia kadencja na stanowisku przewodniczącego PO. Ergo – zamierza też poprzestać na dwóch kadencjach na stanowisku premiera. Oznacza to, iż według Tuska przez kolejne cztery lata uda się ocalić Polskę przed sztormem. A potem? Potem Tusk – w glorii przywódcy, który przez osiem lat ratował kraj przed katastrofą uda się do pałacu prezydenckiego. Z katastrofą zmierzy się zaś kolejny rząd – który Tusk z wysokości Pałacu Prezydenckiego będzie mógł pouczać (jemu się przecież udało), wcielając się w rolę arbitra i eksperta od skutecznego zarządzania państwem. Niezależnie od tego czy odium kryzysu spadnie na rząd PO bez Tuska, czy też na rząd PiS-u, albo SLD – były premier będzie mógł powiedzieć, że gdy jego zabrakło – wszystko się rozsypało. Późny potop umocni wizerunek Tuska jako męża stanu.

Z drugiej strony jest Kaczyński, który potopu spodziewa się wcześniej. W jego scenariuszu katastrofa miałaby nastąpić w czasie drugiej kadencji rządu Tuska. Premier zostałby zmuszony do bolesnych reform, które wywołałyby falę rosnącego niezadowolenia. A taka fala wyniosłaby do władzy tego, który już od kilku lat mówił, że rząd prowadzi kraj do upadku. Taka kalkulacja pozwala zrozumieć ostrą retorykę PiS-u – z jednej strony zmniejsza ona zdolność koalicyjną PiS-u i uniemożliwia przejęcie władzy przez partię po najbliższych wyborach parlamentarnych (zwycięstwo oznaczałoby wszak, iż to na rząd PiS-u spadnie odium odpowiedzialności za kryzys); z drugiej będzie atutem kiedy rząd Tuska stanie przed finansową ścianą, a Kaczyński ogłosi, że on to przecież zapowiedział, a używał ostrych słów, gdyż przewidział rozmiar katastrofy. W scenariuszu, jaki obstawia Kaczyński, kryzys nie tylko wyniesie prezesa PiS do władzy za osiem lat – ale dodatkowo będzie oznaczał definitywny koniec legendy Tuska, który będzie musiał zejść ze sceny politycznej w niesławie. To ostatnie zaś, wydaje się dla Kaczyńskiego równie ważne, jak powrót do budowy IV RP.

Co z tej gry w potop wynika dla nas? Niestety nic dobrego. Niezależnie od tego, który scenariusz okaże się prawdziwy wszystko wskazuje na to, że musimy się zapisać na przyspieszony kurs pływania.