Rezolucja Parlamentu Europejskiego w sprawie Polski – jeśli zostanie przyjęta – będzie miała mniejsze znaczenie dla naszej polityki niż oświetlenie wieży Eiffla w belgijskie barwy narodowe dla walki z terroryzmem. Przewodniczący PO Grzegorz Schetyna, który tak zabiega o poparcie dla tej rezolucji, będzie więc tylko tracił poparcie. Nie uda mu się wywrzeć na PiS żadnej realnej, międzynarodowej presji. Udowodni natomiast, że nie jest zdolny do podjęcia konstruktywnych rozmów z rządem na temat rozwiązania kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego. A przecież to właśnie niezgodne z konstytucją decyzje jego formacji rozpoczęły zamieszanie. W tej sytuacji uchylanie się od odpowiedzialności jest dowodem na brak zdolności do podejmowania odważnych decyzji, a więc na brak cech przywódczych.
Zaangażowanie Schetyny w poparcie dla rezolucji jest związane z walką o przywództwo w obozie opozycji. O miano lidera anty-PiS rywalizują Ryszard Petru, szef Nowoczesnej, Mateusz Kijowski, lider Komitetu Obrony Demokracji, i Schetyna. Mimo dotkliwej wyborczej porażki to właśnie lider PO miał dotąd w ręku najwięcej atutów. Posiada doświadczenie, zastępy wiernych działaczy, silny aparat partyjny, pieniądze i zaplecze medialne. W porównaniu z Petru można go określić mianem wybitnego intelektualisty, w przeciwieństwie do Kijowskiego jest człowiekiem sukcesu, który ma szczęśliwą rodzinę. Brakuje mu tylko zdolności do porywania tłumu. Tego się już pewnie nie nauczy. Schetyna największe sukcesy odnosił jako polityk od brudnej roboty, czyli trzymania za twarz partyjnego aparatu i sprowadzania do parteru niepokornych. Do tego nie trzeba było zdolności oratorskich, lecz umiejętności tworzenia koterii i prowadzenia zakulisowych rozgrywek. Na otwartym polu szef PO nie czuje się dobrze – jest mało przekonujący, otwarcie nieszczery, a jego gra prymitywna.
Doskonale widać to właśnie na przykładzie rezolucji PE, która ma potępić rządy PiS. Z jednej strony politycy Platformy przyznają się, że w poprzedniej kadencji złamali konstytucję i przepraszają za to wyborców, z drugiej domagają się wywierania międzynarodowej presji na rząd, by ten stosował się do opinii Komisji Weneckiej. Gdy jednak PiS proponuje rozmowy w sprawie rozwiązania kryzysu, Schetyna unika ich jak diabeł święconej wody. Rzecz jasna, w ten sposób chce udowodnić, że jest bardziej antypisowski niż Petru i Kijowski, jednak to jest wyścig, w którym jest skazany na porażkę, bo sam łamał konstytucję. Odrzucając podjęcie nawet wstępnych rozmów, Schetyna pozbawia się w rzeczywistości jakiegokolwiek pola manewru – jest skazany na trwanie w chórze KOD-owców, który staje się groteskowy i nieskuteczny. Jedyną możliwością przejęcia inicjatywy i przywództwa w opozycji byłyby dla Schetyny rozmowy z rządem i zażegnanie kryzysu. Mógłby pokazać się jako polityk konstruktywny, który wyżej od interesów partyjnych stawia dobro kraju. Dla opozycji uzyskanie takiej legitymacji zawsze jest zyskiem. Po pierwsze siada do stołu z najsilniejszym graczem, a więc gra w ekstraklasie, a po drugie ma przez chwilę realny udział w rządzeniu.
Powtarzanie w kółko bredni o putinizacji Polski i zagrożeniu dla demokracji wywołuje z kolei niechęć i pozbawia lidera PO resztek zaufania. Jeśli Schetyna mógłby pochwalić się realnym osiągnięciem, jakim byłoby zażegnanie zamieszania w kraju, miałby okazję na ucieczkę do przodu i zaprezentowanie pozytywnego programu. Wówczas stałby się realną alternatywną dla PiS, co dobrze zrobiłoby samym rządzącym. Przecież tylko prawdziwa kontrola odpowiedzialnej opozycji zmusza władzę do sprawniejszego działania.
Rozmowa z kanclerz Angelą Merkel była z pewnością dla Schetyny nobilitacją – wszak negocjował z przywódcą najsilniejszego kraju Europy. Ale to pozory. Tym spotkaniem lider PO przekreślił swoje szanse na zostanie liczącym się w Europie politykiem. Nikt, zwłaszcza ci najsilniejsi, nie lubi słabych, a Schetyna wystąpił jako petent. Zabiegał, by niemieccy europosłowie zagłosowali przeciw polskiemu rządowi. Popełnił więc kilka politycznych grzechów śmiertelnych. W europejskiej kulturze politycznej zabieganie o wsparcie szefa obcego rządu przeciw własnemu premierowi nie jest uznawane nawet za folklor – jest dyskredytujące. Wszystkie demokratyczne państwa uznają ciągłość władzy, więc legalnie wybrany rząd jest naturalnym partnerem do rozmów. Opozycyjny polityk, który stara się na forum międzynarodowym dyskredytować demokratycznie wybrane władze, jest osobą niepoważną i nieprzewidywalną. Jakby chciał oddać się pod obcy protektorat. Nawet jeśli Schetyna nie miał takiego zamiaru – a chyba wszyscy chcemy wierzyć, że tak było – to nikt go w przyszłości nie będzie traktował jak poważnego partnera. Co najwyżej może być chłopcem na posyłki Berlina czy Paryża.
Dodatkowo, zabiegając o wsparcie przeciw rządowi, Schetyna daje obcemu państwu narzędzie do ingerowania w wewnętrzne sprawy Polski. Dla Merkel może być to sytuacja o tyle kusząca, ile niewygodna. Jeśli niemieccy europosłowie znów przypuszczą atak na Polskę, kanclerz będzie posądzona o prowadzenie wobec nas polityki ekspansywnej, bo przecież uzgodniła z polską opozycją akcję przeciw rządowi w Warszawie. To nie tylko nie przysporzy jej zwolenników w Niemczech, gdzie krytykowane są paternalistyczne skłonności niemieckich przywódców, ale będzie też ostrzeżeniem dla całej Europy Środkowej. Sygnałem, że Berlin traktuje ją jako swoją strefę wpływów, a do realizacji własnych celów używa instytucji europejskich. A przecież m.in. takie zarzuty Berlinowi stawiają brytyjscy zwolennicy opuszczenia Unii.
Schetyna, domagając się głębokiej interwencji PE w wewnętrzne sprawy Polski, de facto postuluje ograniczanie jej suwerenności na rzecz organizacji znajdującej się w permanentnym kryzysie. Niezdolnej do rozwiązywania znacznie ważniejszych problemów i rządzonej w sposób skrajnie niedemokratyczny.
W swoim zapamiętaniu w walce z PiS Schetyna sprowadza więc Polskę – świadomie lub nie – do roli brukselsko-berlińskiej prowincji. Chce być jedynie namiestnikiem, który będzie w przyszłości ślepo wykonywał płynące stamtąd instrukcje. Bo trudno sobie wyobrazić, że gdyby dziś otrzymał wsparcie z Berlina, to w przyszłości jako szef rządu nie musiałby spłacić politycznych długów. Historyk, były szef MSZ, były wicepremier, obecny szef sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych nie może bezkarnie popełniać takich błędów. Wiedząc, że o interesy Polski dba się w Warszawie, a nie w Berlinie, forsuje potępiającą rząd polski rezolucję, to znaczy, że popełnia polityczne samobójstwo. Zarówno na arenie krajowej, jak i zagranicznej.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.