Browna zjadła ambicja

Browna zjadła ambicja

Dodano:   /  Zmieniono: 
Gordon Brown był i pozostanie robiącym największe wrażenie młodym parlamentarzystą, jakiego kiedykolwiek poznałem. Zjadła go własna ambicja – pisze dla The Independent Roy Hattersley, polityk Partii Pracy.
Jak mówi stare porzekadło życie polityka zawsze kończy się niepowodzeniem. Bez wątpienia wierzy w to dziś Gordon Brown. Był szkalowany przez swoich przeciwników, ostro krytykowany przez gazety, które wspierały rywali. Wrogowie z własnej partii bez przerwy oczerniali Browna i wieścili jego upadek.

Do tej pory niewielu upadło z tak wysoka tak szybko. "Cieszący się największymi sukcesami premier w historii" stał się autorem największego deficytu w historii i nagłego wzrostu popularności Partii Konserwatywnej. Mimo wszystko, niezmiennie wierzę w to, że prawdziwy Gordon Brown ma cechy, które składają się na doskonałego premiera. Tragedią jego, i z resztą całego narodu było, że podczas 13 lat w parlamencie, prawdziwy Gordon Brown zbyt często był uwikłany w przeróżne niepewności. To przez nie miał obsesje na punkcie politycznego uznania, odpowiedzialności i ortodoksji poglądów. W efekcie, współczujący radykał, którego znałem w latach 90-tych stał się człowiekiem, który zlikwidował 10% stawkę podatku dochodowego i wydawał się być niewolnikiem londyńskiego City.

Historia będzie dla Browna bardziej życzliwa niż dzisiejsze komentarze, zarówno wrogów jak i tak zwanych przyjaciół. W końcu nie trzymał się kurczowo stanowiska, jak przewidywali jego krytycy. Powinniśmy być sądzeni na podstawie tego, jak odpowiadamy na spotykające nas niepowodzenia. Po słabszej chwili w trakcie kampanii – a tą było spotkanie z Gillian Duffy – znów stał się ewangelistą, którego znałem 20 lat temu. Tragedią jest, że to nowe otwarcie nastąpiło za późno.

Pierwszy raz z Brownem spotkaliśmy się w lecie 1989 roku. John Smith, w tamtym okresie premier w gabinecie cieni miał atak serca. Gordon Brown, jego mało znany zastępca, zajmował się wtedy, przez krótki, czas polityką gospodarczą. Kiedy Smith dochodził do siebie w szpitalu w Edynburgu regularnie dzwonił i prosił mnie żebym miał na oku jego tymczasowego zastępcę. Później nastąpiły moje systematyczne spotkania z Brownem.

Wtedy właśnie Brown wydawał mi się robiącym największe wrażenie młodym członkiem parlamentu, jakiego kiedykolwiek poznałem. Erudyta, elokwentny, skromny intelektualista, pomysłowy, a co najważniejsze pewny i wyrazisty w sprawie lepszego społeczeństwa, które miał nadzieję zobaczyć. Politycznie ze wszechmiar był lepszy od Blaira. Brakowało mu jednej rzeczy – czaru. Brown był z całą pewnością sympatyczny – cecha, o której mało słyszeliśmy podczas jego kadencji na stanowisku premiera. Nie miał też wolnego czasu żeby zajmować się pielęgnowaniem udawanego uroku osobistego. Niedługo przed śmiercią, John Smith uznał za pewnik, że Brown zastąpi go w roli lidera Partii Pracy.

To było jednak 15 lat temu. Od tamtego czasu świat wokół Whitehall i Westminster się zmienił. Osobowość stała się istotniejsza kosztem poglądów politycznych. Brown nie miał temperamentu by stać się politycznym celebrytom. Miał w pogardzie ciągłe domagania się żeby było go więcej w telewizji.

Biorąc pod uwagę zaufanie, które miało przyjść wraz z wygraną w wyborach, Gordon Brown znów wyszedłby ze swojego kokonu wątpliwości i niepewności i stałby się znów radykałem. Należy pamiętać, że chociaż Gordonowi Brownowi brakuje darów, które wydają się być koniecznymi atrybutami współczesnego polityka, to ma jedną, zbawczą cechę. Jest dobrym człowiekiem.

PP, "Time"