Białoruś: koniec pewnej epoki

Białoruś: koniec pewnej epoki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nad głową Aleksandra Łukaszenki zbierają się gradowe chmury. Od początku roku Białoruś zmaga się z narastającym kryzysem gospodarczym. Białoruski prezydent buńczucznie zapewnia, że za dwa, trzy miesiące kłopoty walutowe będą już tylko złym wspomnieniem. Jednak mało kto wierzy w powrót upragnionej stabilności gospodarczej. Białorusini żartują nawet, że w kraju został już tylko jeden optymista – prezydent.
Na białoruskim rynku brakuje zagranicznej waluty, ludzie szturmują kantory, a ze sklepów w ekspresowym tempie znikają podstawowe produkty. Bank Narodowy uwolnił kurs sprzedaży walut - i natychmiast ich ceny podskoczyły o ponad 50 proc. Za 1 dolara amerykańskiego płaci się teraz 4,5 tys. białoruskich rubli (na czarnym rynku ceny są jeszcze wyższe i sięgają ponad 6 tys. rubli za dolara, a i tak nabycie zagranicznej waluty jest praktycznie niemożliwe). Przez dewaluację białoruskiego rubla spadają realne płace, co powoduje – rzecz jasna – niepokój Białorusinów. 

Łukaszenka szuka pomocy – i nie może jej znaleźć. Od dyktatora odwrócił się zarówno Zachód, jak i Rosja. Ta ostatnia obiecała co prawda pomoc finansową, ale właściwie nie wiadomo jakiej wysokości i – co jeszcze ważniejsze – na jakich warunkach. Łukaszenka ogłosił wczoraj, że Dmitrij Miedwiediew zaproponował mu 6 mld dolarów kredytu. Zirytowana tym Moskwa, szybko poprawiła  białoruskiego prezydenta – kredyt owszem będzie, ale jednomiliardowy i to jedynie w zamian za przejęcie pełnej kontroli przez Gazprom nad  Biełtransgazem.

Eksperci twierdzą zresztą, że to jeszcze nie koniec rosyjskich żądań. Za kremlowską pomoc Łukaszenka będzie musiał słono zapłacić. Teraz wszyscy z niecierpliwością czekają na jutrzejszą wizytę premiera Putina w Mińsku. Nie od dziś wiadomo, że premier Rosji nie jest łatwym negocjatorem. Tymczasem skłócony z Zachodem Łukaszenka znajduje się w kiepskiej pozycji negocjacyjnej - jeśli nie dostanie zastrzyku finansowego, kraj czeka niechybna zapaść gospodarcza. Wie o tym Łukaszenka, wie i Putin.

- To koniec Białorusi, jaką znamy – powiedział mi znajomy białoruski dziennikarz, na co dzień zajmujący się rodzimą gospodarką. Dotychczas Białoruś zadziwiająco długo opierała się prawom wolnego rynku oraz ekonomicznej ekspansji wschodniego sąsiada. Wygląda jednak na to, że nic już nie zatrzyma nadciągających zmian.

Czy „koniec pewnej epoki" oznacza również zmianę władzy? Trudno wyrokować. Faktem jest jednak, że coraz więcej osób - dotąd dość obojętnych na antyłukaszenkowskie hasła - zaczyna podliczać, ile ich kosztowała paranoiczna reakcja prezydenta, który z nieuzasadnionych powodów po grudniowym wyborach postanowił rozgromić, i tak przecież słabą, opozycję. Represje wobec społeczeństwa obywatelskiego skłóciły dyktatora z Unią, która dotąd gotowa była cierpliwie „europeizować” siermiężnego Baćkę, nie żałując na to kredytów.

Dotychczasowa strategia grania na dwa fronty – z Europą i Rosją - była dla Łukaszenki bardzo wygodna. Najwyraźniej jednak 19 grudnia białoruskiego prezydenta zawiódł instynkt polityczny i teraz płacą za to coraz bardziej niezadowoleni obywatele. A jeśli obywatele będą bardzo niezadowoleni – to za błędy może zapłacić również Łukaszenka.