Rozmowa z Nelsonem Mattosem, wiceprezesem do spraw technologicznych w firmie Google na Europę, Bliski Wschód i Afrykę
Wprost: Czy powinniśmy się bać Google?
Nelson Mattos: Dlaczego bać? Dla młodego pokolenia to, czego nie ma w Google, nie istnieje. Google nie tworzy treści. Wskazujemy różne informacje znajdujące się w sieci i ułatwiamy dostęp do nich. Nasze produkty to narzędzia, które ułatwiają poruszanie się po Internecie. Zapędy do wykorzystania ich, aby wpływać na treści, byłyby gwoździem do trumny dla każdej firmy. Nadużycie zaufania użytkowników Internetu to wyrok skazujący, i to bez odroczenia wykonania kary. Wiele firm prowadzi działalność podobną do naszej, co oznacza, że konkurencja jest tuż obok, o jedno kliknięcie przez użytkownika. A naszymnajwiększym kapitałem jest właśnie zaufanie internautów.
Nie ma pokus, żeby wskazać wartościowsze, zasługujące na baczniejszą uwagę źródła?
Pod względem przejrzystości zasad wyświetlania wyników wyszukiwania jesteśmy, można powiedzieć, wręcz przewrażliwieni. Żadna firma odpowiadająca za tę czy inną stronę internetową za żadne pieniądze nie może liczyć na to, że znajdzie się wyżej w rankingu. Nasz system na podstawie specjalnego matematycznego algorytmu przeszukuje zawartość sieci, wskazując wyniki odpowiadające zapytaniu internauty. Ciągle uważamy, że jesteśmy dopiero na początku drogi, jeśli chodzi o technologię wyszukiwania. Twierdzimy, że możnają jeszcze znacznie rozwinąć i usprawnić. To, co dla użytkownika jest coraz prostsze i coraz bardziej użyteczne, pod powierzchnią staje się coraz bardziej skomplikowane. Gdy Google ruszał 11 lat temu, przeszukiwał 25 tys. stron internetowych, dziś są ich miliardy. A sieć się zmienia. Umieszczamy w niej coraz więcej zdjęć, materiałów wideo.
Można mieć do was zaufanie?
Jesteśmy transparentni. Proszę spojrzeć na stronę wyszukiwarki Google. Zdecydowanie wyróżniamy to, za co dostajemy pieniądze. Linki sponsorowane oddzielamy wyraźną pionową kreską lub podświetlamy kolorowym tłem. Znajdziemy je z prawej strony wyników wyszukiwania lub nad listą. Nie sposób ich pomylić z tak zwanymi naturalnymi wynikami. Poza tym wszystkie linki mają treść odpowiadającą zapytaniu skierowanemu przez poszukującego informacji.
Ale Google zgadza się na naciąganie rzeczywistości zgodnie z politycznym zapotrzebowaniem, tak jak to się stało w Chinach.
Nie jesteśmy stroną w ideologicznych sporach czy politycznych układach, chcemy ułatwiać wszechstronny dostęp do informacji. Chcąc dostarczać produkt, musimy jednak respektować regulacje obowiązujące na danym rynku. Jeśli chodzi o Chiny, użytkownicy korzystający z naszej domeny .com mają pełny dostęp do informacji, a w lokalnej wersji .cn wyraźnie oznaczamy, jeśli w danym miejscu znajdowały się treści usunięte ze względu na lokalne wymogi. Jest to więc w pełni przejrzyste. Szczególną uwagę musimy na przykład zwracać w Niemczech, jeśli chodzi o strony o nazistowskich treściach.
Nie jest problemem przeanalizowanie naszych upodobań, określenie, jakie mamy plany. Czy jesteśmy bezbronni?
Po pierwsze, nie jest możliwe przeanalizowanie danych dotyczących konkretnych osób. Po drugie, takich rzeczy nie robimy, bo byłoby to nielegalne. Skrupulatnie przestrzegamy polityki prywatności, informujemy, jakiego typu informacje trafiają od użytkowników do Google. Po trzecie, taka wiedza nie jest z naszego punktu widzenia przydatna. Owszem, rejestrujemy ruch w sieci i analizujemy bardzo dokładnie zebrane dane. Co więcej, na tej podstawie tworzymy zaawansowane statystyki. Do obróbki kierujemy jednak tylko wielkie zbiory, które umożliwiają przeanalizowanie światowych trendów w niespotykanej dotychczas skali. Przykładem takiej pracy jest Google Flu Trends. Na bieżąco sprawdzamy, gdzie i kiedy następuje wzrost zapytań internautów związanych z grypą. W ten sposób Dzięki Google Flu Trends określamy zasięg epidemii grypy szybciej niż służby sanitarne możemy precyzyjnie określić i przedstawić na mapie zasięg epidemii i jej ogniska, i to kilkanaście dni przed innymi źródłami informacji o wzmożonych zachorowaniach. Z takim mniej więcej opóźnieniem rejestrują wybuch epidemii powołane do tego służby sanitarne na podstawie danych zbieranych od lekarzy. Naszą wiedzę wykorzystano ostatnio w obliczu świńskiej grypy. Dzięki takim przedsięwzięciom, które zamierzamy rozwijać, łatwiej będzie w przyszłości zwalczać zagrożenia.
Czego najczęściej chcą się dowiedzieć użytkownicy Google?
Interesuje ich dosłownie wszystko, a upodobania bardzo szybko się zmieniają. Co kwartał około 20 proc. zapytań to hasła zupełnie nowe. Zaskoczyła nas popularność systemu zgłaszania zapytań dotyczących objawów, przebiegu i sposobów leczenia chorób, który wprowadziliśmy w Afryce. Szczególnie w tym rejonie świata łatwiejszy jest dostęp do telefonu komórkowego niż do Internetu. Zainteresowana osoba może zatem wysłać SMS z pytaniem dotyczącym różnych zagadnień medycznych. Po chwili otrzymuje SMS z odpowiedzią znalezioną przez wyszukiwarkę Google. Przyszłość to Internet i telefonia komórkowa.
Google w telefonie jest jednak czymś innym niż w komputerze.
Idea jest ta sama. Internet w urządzeniu przenośnym powinien oferować to samo co w klasycznym komputerze. Technologia musi być jednak odpowiednio przygotowana. Właśnie z myślą o łączności mobilnej opracowaliśmy platformę Android.
A co ekologią? 152 mld kWh zużywają rocznie na świecie serwery podtrzymujące ruch w sieci.
Wkładamy dużo wysiłku w to, aby funkcjonowanie Google było jak najmniej energochłonne. Średnio raz dziennie wprowadzamy ulepszenie w technikach przeszukiwania zasobów sieci, i to nie tylko po to, aby uczynić je szybszymi, dokładniej odpowiadającymi potrzebom użytkownika. Dokonujemy zmian także po to, aby zminimalizować czas pracy serwerów zaangażowanych w udzielanie odpowiedzi. To właśnie nasz krakowski oddział opracowuje między innymi techniki pomiaru, które precyzyjnie analizują wykorzystanie zasobów i pobór energii przez nasze urządzenia. Te nietuzinkowe rozwiązania pozwalają zmniejszyć energochłonność pracy serwerów. Staramy się także w jak największym stopniu stosowaćekologiczne źródła prądu, na przykład energię pływów morskich. Oszczędzamy nie tylko prąd, ale i wodę, w dużych ilościach używaną na świecie do chłodzenia jednostek przetwarzających dane. W 2008 r. nasz dział Google.org zainwestował 45 mln dol. w rozwijanie technologii pozyskiwania energii. Próbujemy tak budować infrastrukturę, żeby później móc odzyskać jak najwięcej materiałów z urządzeń, których technologiczna świetność mija. Niestety, coraz szybciej.
Nie jesteście wyjątkiem. IBM próbuje ogrzewać budynki ciepłem z serwerów.
Dobrze, że wszyscy się starają, bo to globalny problem. Tak czy inaczej idę o zakład, że na poszukiwanie informacji w inny sposób niż w Internecie zużywa się kilkakrotnie więcej energii. Jedno wyszukiwanie w Google powoduje uwolnienie do atmosfery równowartości 0,2 grama dwutlenku węgla. Kilkukilometrowa wyprawa samochodem do biblioteki pochłania ponad pięć tysięcy razy więcej energii.
Czy powinniśmy się bać Internetu, który może rozpocząć samodzielny byt, niezależny od woli człowieka? Takie rozterki ma na przykład Ben Goertzel, prezes Instytutu Badania Powszechnej Sztucznej Inteligencji. Słyszałem różne opinie dotyczące wymykania się Internetu spod ludzkiej kontroli. Nie zgadzam się z nimi. Wprost przeciwnie, uważam, że to, co robimy, wynika z zapotrzebowania rozwijającego się społeczeństwa. Jeszcze kilka lat temu, określając strategię rozwoju firmy, podawaliśmy, że Google nie będzie zajmował się czatowaniem. Czas zweryfikował nasze poglądy. To ludzie inspirują nas do działania, to ludzie wybierają nasze produkty, korzystają z nich, to ludzie weryfikują ich jakość. Bez aktywności ludzi nie istnielibyśmy. Funkcjonujemy w wirtualnej przestrzeni, nie jesteśmy jednak wirtualnym bytem.
Nelson Mattos, wiceprezes ds. technologicznych w regionie EMEA (Europa, Bliski Wschód i Afryka) w Google, 15 lat pracował w IBM, m.in. na stanowisku wiceprezesa ds. technologii informacyjnych i użytkowych. Przed rozpoczęciem pracy w IBM był profesorem nadzwyczajnym na Uniwersytecie Kaiserslautern w Niemczech. Zrobił tam doktorat z informatyki. Tytuły licencjacki i magisterski uzyskał na Federalnym Uniwersytecie Rio Grande do Sul w Brazylii. Opublikował ponad 80 artykułów z dziedziny zarządzania bazami danych, jest właścicielem 13 patentów.
Fot. A. Jagielak
Nelson Mattos: Dlaczego bać? Dla młodego pokolenia to, czego nie ma w Google, nie istnieje. Google nie tworzy treści. Wskazujemy różne informacje znajdujące się w sieci i ułatwiamy dostęp do nich. Nasze produkty to narzędzia, które ułatwiają poruszanie się po Internecie. Zapędy do wykorzystania ich, aby wpływać na treści, byłyby gwoździem do trumny dla każdej firmy. Nadużycie zaufania użytkowników Internetu to wyrok skazujący, i to bez odroczenia wykonania kary. Wiele firm prowadzi działalność podobną do naszej, co oznacza, że konkurencja jest tuż obok, o jedno kliknięcie przez użytkownika. A naszymnajwiększym kapitałem jest właśnie zaufanie internautów.
Nie ma pokus, żeby wskazać wartościowsze, zasługujące na baczniejszą uwagę źródła?
Pod względem przejrzystości zasad wyświetlania wyników wyszukiwania jesteśmy, można powiedzieć, wręcz przewrażliwieni. Żadna firma odpowiadająca za tę czy inną stronę internetową za żadne pieniądze nie może liczyć na to, że znajdzie się wyżej w rankingu. Nasz system na podstawie specjalnego matematycznego algorytmu przeszukuje zawartość sieci, wskazując wyniki odpowiadające zapytaniu internauty. Ciągle uważamy, że jesteśmy dopiero na początku drogi, jeśli chodzi o technologię wyszukiwania. Twierdzimy, że możnają jeszcze znacznie rozwinąć i usprawnić. To, co dla użytkownika jest coraz prostsze i coraz bardziej użyteczne, pod powierzchnią staje się coraz bardziej skomplikowane. Gdy Google ruszał 11 lat temu, przeszukiwał 25 tys. stron internetowych, dziś są ich miliardy. A sieć się zmienia. Umieszczamy w niej coraz więcej zdjęć, materiałów wideo.
Można mieć do was zaufanie?
Jesteśmy transparentni. Proszę spojrzeć na stronę wyszukiwarki Google. Zdecydowanie wyróżniamy to, za co dostajemy pieniądze. Linki sponsorowane oddzielamy wyraźną pionową kreską lub podświetlamy kolorowym tłem. Znajdziemy je z prawej strony wyników wyszukiwania lub nad listą. Nie sposób ich pomylić z tak zwanymi naturalnymi wynikami. Poza tym wszystkie linki mają treść odpowiadającą zapytaniu skierowanemu przez poszukującego informacji.
Ale Google zgadza się na naciąganie rzeczywistości zgodnie z politycznym zapotrzebowaniem, tak jak to się stało w Chinach.
Nie jesteśmy stroną w ideologicznych sporach czy politycznych układach, chcemy ułatwiać wszechstronny dostęp do informacji. Chcąc dostarczać produkt, musimy jednak respektować regulacje obowiązujące na danym rynku. Jeśli chodzi o Chiny, użytkownicy korzystający z naszej domeny .com mają pełny dostęp do informacji, a w lokalnej wersji .cn wyraźnie oznaczamy, jeśli w danym miejscu znajdowały się treści usunięte ze względu na lokalne wymogi. Jest to więc w pełni przejrzyste. Szczególną uwagę musimy na przykład zwracać w Niemczech, jeśli chodzi o strony o nazistowskich treściach.
Nie jest problemem przeanalizowanie naszych upodobań, określenie, jakie mamy plany. Czy jesteśmy bezbronni?
Po pierwsze, nie jest możliwe przeanalizowanie danych dotyczących konkretnych osób. Po drugie, takich rzeczy nie robimy, bo byłoby to nielegalne. Skrupulatnie przestrzegamy polityki prywatności, informujemy, jakiego typu informacje trafiają od użytkowników do Google. Po trzecie, taka wiedza nie jest z naszego punktu widzenia przydatna. Owszem, rejestrujemy ruch w sieci i analizujemy bardzo dokładnie zebrane dane. Co więcej, na tej podstawie tworzymy zaawansowane statystyki. Do obróbki kierujemy jednak tylko wielkie zbiory, które umożliwiają przeanalizowanie światowych trendów w niespotykanej dotychczas skali. Przykładem takiej pracy jest Google Flu Trends. Na bieżąco sprawdzamy, gdzie i kiedy następuje wzrost zapytań internautów związanych z grypą. W ten sposób Dzięki Google Flu Trends określamy zasięg epidemii grypy szybciej niż służby sanitarne możemy precyzyjnie określić i przedstawić na mapie zasięg epidemii i jej ogniska, i to kilkanaście dni przed innymi źródłami informacji o wzmożonych zachorowaniach. Z takim mniej więcej opóźnieniem rejestrują wybuch epidemii powołane do tego służby sanitarne na podstawie danych zbieranych od lekarzy. Naszą wiedzę wykorzystano ostatnio w obliczu świńskiej grypy. Dzięki takim przedsięwzięciom, które zamierzamy rozwijać, łatwiej będzie w przyszłości zwalczać zagrożenia.
Czego najczęściej chcą się dowiedzieć użytkownicy Google?
Interesuje ich dosłownie wszystko, a upodobania bardzo szybko się zmieniają. Co kwartał około 20 proc. zapytań to hasła zupełnie nowe. Zaskoczyła nas popularność systemu zgłaszania zapytań dotyczących objawów, przebiegu i sposobów leczenia chorób, który wprowadziliśmy w Afryce. Szczególnie w tym rejonie świata łatwiejszy jest dostęp do telefonu komórkowego niż do Internetu. Zainteresowana osoba może zatem wysłać SMS z pytaniem dotyczącym różnych zagadnień medycznych. Po chwili otrzymuje SMS z odpowiedzią znalezioną przez wyszukiwarkę Google. Przyszłość to Internet i telefonia komórkowa.
Google w telefonie jest jednak czymś innym niż w komputerze.
Idea jest ta sama. Internet w urządzeniu przenośnym powinien oferować to samo co w klasycznym komputerze. Technologia musi być jednak odpowiednio przygotowana. Właśnie z myślą o łączności mobilnej opracowaliśmy platformę Android.
A co ekologią? 152 mld kWh zużywają rocznie na świecie serwery podtrzymujące ruch w sieci.
Wkładamy dużo wysiłku w to, aby funkcjonowanie Google było jak najmniej energochłonne. Średnio raz dziennie wprowadzamy ulepszenie w technikach przeszukiwania zasobów sieci, i to nie tylko po to, aby uczynić je szybszymi, dokładniej odpowiadającymi potrzebom użytkownika. Dokonujemy zmian także po to, aby zminimalizować czas pracy serwerów zaangażowanych w udzielanie odpowiedzi. To właśnie nasz krakowski oddział opracowuje między innymi techniki pomiaru, które precyzyjnie analizują wykorzystanie zasobów i pobór energii przez nasze urządzenia. Te nietuzinkowe rozwiązania pozwalają zmniejszyć energochłonność pracy serwerów. Staramy się także w jak największym stopniu stosowaćekologiczne źródła prądu, na przykład energię pływów morskich. Oszczędzamy nie tylko prąd, ale i wodę, w dużych ilościach używaną na świecie do chłodzenia jednostek przetwarzających dane. W 2008 r. nasz dział Google.org zainwestował 45 mln dol. w rozwijanie technologii pozyskiwania energii. Próbujemy tak budować infrastrukturę, żeby później móc odzyskać jak najwięcej materiałów z urządzeń, których technologiczna świetność mija. Niestety, coraz szybciej.
Nie jesteście wyjątkiem. IBM próbuje ogrzewać budynki ciepłem z serwerów.
Dobrze, że wszyscy się starają, bo to globalny problem. Tak czy inaczej idę o zakład, że na poszukiwanie informacji w inny sposób niż w Internecie zużywa się kilkakrotnie więcej energii. Jedno wyszukiwanie w Google powoduje uwolnienie do atmosfery równowartości 0,2 grama dwutlenku węgla. Kilkukilometrowa wyprawa samochodem do biblioteki pochłania ponad pięć tysięcy razy więcej energii.
Czy powinniśmy się bać Internetu, który może rozpocząć samodzielny byt, niezależny od woli człowieka? Takie rozterki ma na przykład Ben Goertzel, prezes Instytutu Badania Powszechnej Sztucznej Inteligencji. Słyszałem różne opinie dotyczące wymykania się Internetu spod ludzkiej kontroli. Nie zgadzam się z nimi. Wprost przeciwnie, uważam, że to, co robimy, wynika z zapotrzebowania rozwijającego się społeczeństwa. Jeszcze kilka lat temu, określając strategię rozwoju firmy, podawaliśmy, że Google nie będzie zajmował się czatowaniem. Czas zweryfikował nasze poglądy. To ludzie inspirują nas do działania, to ludzie wybierają nasze produkty, korzystają z nich, to ludzie weryfikują ich jakość. Bez aktywności ludzi nie istnielibyśmy. Funkcjonujemy w wirtualnej przestrzeni, nie jesteśmy jednak wirtualnym bytem.
Nelson Mattos, wiceprezes ds. technologicznych w regionie EMEA (Europa, Bliski Wschód i Afryka) w Google, 15 lat pracował w IBM, m.in. na stanowisku wiceprezesa ds. technologii informacyjnych i użytkowych. Przed rozpoczęciem pracy w IBM był profesorem nadzwyczajnym na Uniwersytecie Kaiserslautern w Niemczech. Zrobił tam doktorat z informatyki. Tytuły licencjacki i magisterski uzyskał na Federalnym Uniwersytecie Rio Grande do Sul w Brazylii. Opublikował ponad 80 artykułów z dziedziny zarządzania bazami danych, jest właścicielem 13 patentów.
Fot. A. Jagielak
Więcej możesz przeczytać w 40/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.