Przedstawienie, dzięki któremu osiem lat temu poznałem Cirque du Soleil, wciąż jest grane w hotelu Mirage w Las Vegas przy kompletach widzów. I na razie nie wygląda na to, by coś miało ulec zmianie. Specjalnie wybudowany ultranowoczesny teatr wyposażono w system dźwiękowy, jakiego nie słyszałem nigdy wcześniej ani później. Nic dziwnego. Spektakl „Love” oparty jest na muzyce Beatlesów zmiksowanej na nowo przez nadwornego producenta czwórki z Liverpoolu, sir George’a Martina, i jego syna Gilesa. Sir George, gdy zapytałem go w studio Abbey Road o tajemnicę fantastycznego dźwięku „Love”, odpowiedział z angielską flegmą: – To bardzo proste, zainstalowaliśmy 33 800 głośników. 90-minutowe przedstawienie ma unikatową ścieżkę dźwiękową, naśladującą układem utworów koncert The Beatles, od trzygłosowego intra w „Because” po wielki finał „All you need is love”. Oszałamiające układy taneczne, znakomicie oddające ducha muzyki, nie dają odetchnąć ani na sekundę. Rozgrywają się jednocześnie w tylu miejscach sali, że nie sposób ogarnąć ich wzrokiem. Zgodnie z filozofią Cirque du Soleil najodleglejszy fotel zapewnia widzowi niemal fizyczny kontakt z artystami, pozwala dostrzec przysłowiowy pot na twarzach. „Love” to absolutny precedens, jeśli chodzi o wykorzystanie muzyki legendarnej grupy, która nigdy wcześniej nie godziła się na podobne przedsięwzięcia. Świat zawdzięcza ten spektakl przyjaźni zmarłego w 2001 r. George’a Harrisona z Kanadyjczykiem Guyem Laliberté, twórcą Cirque du Soleil, który 30 lat temu z grupy ulicznych performerów zaczął tworzyć największe przedsiębiorstwo rozrywkowe świata.
DOBRO NARODOWE
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.