Znany artysta o walce z alkoholizmem. „Każdego dnia mam ochotę się napić”

Znany artysta o walce z alkoholizmem. „Każdego dnia mam ochotę się napić”

Wódka, zdjęcie ilustracyjne
Wódka, zdjęcie ilustracyjneŹródło:Fotolia / fot. Tiko Aramyan
– Alkoholik nie musi upaść na dno, ale bardzo łatwo może. Z alkoholizmu jestem wciąż nie wyleczony, choć w marcu minie jedenaście lat, odkąd nie piję – mówi w rozmowie z „Wprost” Marek Dyjak.

Agata Jankowska, „Wprost”: Jest pan trzeźwym alkoholikiem. Trzeba dotknąć dna, aby wyjść z alkoholizmu?

Marek Dyjak: Nie, nie trzeba upaść na dno, ale bardzo łatwo można.Z alkoholizmu jestem wciąż nie wyleczony, choć w marcu minie jedenaście lat, odkąd nie piję. Czasy się zmieniają, zdrowiej żyjemy, a wódka wciąż łapie w sidła ludzi. I wcale nie jest powiedziane że zbiera mniejsze żniwo. W latach 70. wódka w Polsce była modna. Dziś styl picia może się zmienia, ale problem zostaje ten sam. Zaprzestanie picia jest i musi być osobistą decyzją pijącego. Bardzo wielu ludzi potrzeba, żeby ktoś przestał pić. Bardzo dużo miłości i ludzkiej życzliwości. Każdego dnia mam ochotę się napić. Dziś byłem na degustacji serów i miałem okazję wypić wiadro pysznego wina. W związku z tym że nie stronie od barów i knajp, bo atmosfera barowa wciąż mi odpowiada, wszędzie mnie częstują, choć oczywiście robią to jedynie z grzeczności, bo wiedzą, że nie pije.

A może nie powinni częstować i wodzić na pokuszenie?

Ja się nauczyłem żyć ze skorpionem w klatce. Jak się chce, alkohol jest wszędzie, na wyciągnięcie ręki. W dodatku jest tani. Mieszkam przy granicy z Ukrainą, więc cena alkoholu to jakiś żart. A więc sprzątanie alkoholu sprzed oczu alkoholika nic nie zmieni. Wyjście z nałogu to nie tylko dojrzała decyzja osobista. Potrzebna jest pomoc ludzi i boga, jakkolwiek by się ten bóg nie nazywał. Bóg się nikomu nie przedstawił, więc ja nie wiem, ja ma na imię, ale wiem że mi pomógł.

Co zrobić, aby walczyć z alkoholizmem?

Pojęcia nie mam. Na nasze decyzje jedynie w 20 proc. ma wpływ wychowanie, a więc nie wychowa pani syna na trzeźwego człowieka. Gdyby matki mogły uchronić od nałogu, nikt z nas by nie chorował. Oczywiście może pani wychować na świadomego człowieka, ale reszta jest w rękach losu – towarzystwa, przeżyć, ulicy. Są ludzie, którzy są pijakami, ale nigdy nie będą alkoholikami.

Jaka jest różnica?

Są tacy, którzy potrafią się napić, a potem miesiąc czy dwa nawet nie pomyśleć o kieliszku. Ja wiedziałem od samego początku, że alkohol mnie wciąga i pochłania. Za tą prawdę przyszło mi zapłacić cenę śmierci.

Inaczej pije artysta a inaczej robotnik?

Nie. Choroba może dopaść każdego. Może się wydawać, że artysta pije, bo emocje go rozpierają. Pije i wtedy jest w stanie osiągnąć większą wrażliwość. Ale to jest złudne. Każdy pije tak samo i każdy szuka usprawiedliwienia dla swojego picia. Mówi się że branża muzyczna przymyka oko. Ale mi się nie wydaje - jak przyjdziesz pijany na koncert, to ci podziękują i więcej nie zadzwonią.

A z czegoś trzeba żyć.

Muzyka jest ciężkim chlebem. I niewielu ludziom się udaje z tego żyć, a żyć godnie to zaledwie garstce. Ja żyję z muzyki na bardzo przeciętnym poziomie. Miałem 33 lata jak wytrzeźwiałem, trochę mi zajęło zanim ogarnąłem cały śnieg za sobą. Nie trzeźwieje się łatwo. A skutki choroby ciągną się przez długie lata.

Pan otarł się o śmierć.

Na własne życzenie. Ale nie, nie wygrałem ze śmiercią – to pusty frazes. Ze śmiercią się nie gra - jest ostateczna i niczego nie zmienia. Wciąż trudno mi o tym mówić, ale ja naprawdę czułem, że byłem w piekle. Nie mówię o jakiś halucynacjach czy zwidach. Ja realnie poczułem otchłań pustki. Moja dusza zabliźniła to doznanie. Czasami tylko wraca to uczucie do mnie, i wtedy się boję. Chciałem skończyć z czarnym, brudnym światem, a ocknąłem się w cudownym, kolorowym świecie. A przecież ciągle żyłem w tym samym świecie.

Ma pan sobie to za złe do dziś?

Tak. Ale wiem, że bez tego nic dalej by nie było. Nic by się nie zmieniło. Cena strasznie wysoka.

Mówią o panu polski Leonard Cohen.

Bo śpiewam o ludziach straconych, nieszczęśliwych i odrzuconych. Cohen to zbyt wysoka poprzeczka dla mnie. Niedościgniony wzór, klasyk.

Ale mało dzisiejszy.

Tą cechę mamy wspólną. Ja czuję się jakbym żył w innych czasach. W latach 50, 60 - stąd marynarki, które noszę. Kupuję je głównie w sklepach z tanią odzieżą. Bo takich już nie produkuje nikt. Wtedy się szyło na mężczyzn. Teraz chłopaki wyglądają, jakby smukłe serdelki chodziły po mieście. Opięte nóżki, w lajkrach. Kiedyś to była moda tylko rowerowa, teraz to moda uliczna. Ja całe życie przechodziłem w marynarkach, ale nie miałem płaszcza z bistoru. Wygląda na to że od dawna nie jestem modny.

Komu dziś potrzebna jest poezja śpiewana?

Ja śpiewam ballady o ludziach przegranych. To nie jest stricte poezja, to znaczy moje teksty nie były kiedyś wierszami, a później nie stały się piosenkami. Ja śpiewam bardzo smutno. Wszystko w życiu zagrałem molowo – nie mam żadnej wesołej piosenki. Ktoś kiedyś wymyślił pewną jednostkę pomiaru smutku – jeden Cohen. Ja czasem śpiewam na sto Cohenów. Ale w życiu jestem wesoły.

Wydał pan płytę z piosenkami Przemysława Gintrowskiego. Lubił go pan?

To oddzielny projekt, niejako obok mnie. Jadę samochodem Dyjaka, a w lusterku mam Gintrowkiego.

Bardzo go szanowałem. I słuchałem, gdy byłem nastoletnim chłopcem. Bywałem na jego koncertach, ale nie miałem śmiałości podejść i się przedstawić. Chyba nie chciałem sobie burzyć ideału idola. To był człowiek szalenie zajęty. Ja byłem chłopcem z małego miasta, bałem się, że sympatia będzie nie odwzajemniona. Zresztą Gintrowski to był pierwszy artysta, którego utwór zaśpiewałem publicznie, mając 15 lat, w klubie Iskra w Świdniku.

Szybko pan zaczął.

Piosenka mnie pociągała przez całe życie. Świętej pamięci ojciec nazwał mnie kiedyś Kiepura. Zadzwonił telefon – taki stary, na kręcony kabel z tarczą z numerkami. Ojciec odebrał i krzyknął – Te, Kiepura, telefon do ciebie. Kumpel po drugiej stronie padł ze śmiechu. To jedyny teks, jakim ojciec skomentował moją muzykę.

Dobrze się panu śpiewało Gintrowskiego?

W żadnym wypadku. Stanąłem przed murowanymi drzwiami. Te utwory mają swój ciężar. Zwłaszcza takie piosenki jak „Birkenau”. To potwornie trudne. Nawet jak powtarzasz teksty po kimś, to ciężar naszej historii przytłacza. Miałem sny, koszmary obozowe. Mam w rodzinie tragiczne historie żydowskie i polskie. Nie będę o tym opowiadał, ale ślad w człowieku zostaje.

Gintrowskiego uwierały czasy, w których tworzył. Pana też uwierają dzisiejsze?

To bardzo aktualne teksty. Niestety. Czuję to, co mógł czuć Gintrowski śpiewając „ gdy tak siedzimy nad bimbrem, ojczyzna nam umiera” albo „a my nie chcemy uciekać stąd”. Gdy planowałem wydać tę płytę, już wiedziałem, co się wokół kręci, co się święci. Okazuje się że w Polsce historia się zatacza. Nie pierwszy raz przecież robi koło.

I co pan na to?

Ja o tym zaśpiewałem. Pytanie co państwo na to, co słuchacze na to.

Cały wywiad dostępny jest w 8/2019 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.