Oglądałem film „Banksterzy”: „Banków nie wystraszy, co najwyżej rozśmieszy”

Oglądałem film „Banksterzy”: „Banków nie wystraszy, co najwyżej rozśmieszy”

Banksterzy, film, którego boją się banki
Banksterzy, film, którego boją się banki Źródło: plakat filmowy
Kilka scenek, które znalazły się w filmie, nawet wyszły nieźle, ale w żaden sposób to filmu nie uratuje. Każdy, kto choć troszeńkę pracował w bankowości, uzna, że poziom ignorancji autorów scenariusza w tej dziedzinie, przekracza dopuszczalne normy pewnie stukrotnie.

Film „Banksterzy”, którego akcja toczy się w 2008 roku, powstał na podstawie książki pod tym samym tytułem. Autorem tejże i współtwórcą scenariusza filmu jest Adam Guz.

Czytaj też:
„Banksterzy”. Na premierze Rafał Zawierucha w warkoczykach, tylko jedna gwiazda w maseczce

Pan Adam Guz, którego miałem okazję spotkać podczas jednej z konferencji organizowanych przez Stowarzyszenie „Stop Bankowemu Bezprawiu”, to osoba bardzo nietuzinkowa. Ekspert w co najmniej dwóch dziedzinach: jako doradca transakcyjny, znający giełdę pewnie lepiej niż własną kieszeń, ale także jako zapalony golfista ze świetnym rankingiem, jak na amatora. Debiutem literackim Pana Adama Guza była książka pt. „19 dołków”. Jest to ciekawa pozycja, prawiąca o obu wymienionych dziedzinach. Taki thriller o giełdowych przekrętach, a przez powieść przeplata się wątek golfowy. Debiut nad wyraz udany. Co potwierdzam, bo książkę przeczytałem.

Pan Adam Guz, pisarz – amator, jako autor udanego debiutu literackiego, poszedł za ciosem. Niestety - bez przygotowania. No i używając żargonu bokserskiego – nadział się na kontrę. Co zatem poszło nie tak? Akcję swojej książki nr 2, czyli właśnie „Banksterów”, Adam Guz umieścił w świecie polskiej bankowości. Mając o tej dziedzinie tak samo mocne pojęcie, jak większość klientów sektora finansowego, która nigdy nie dotarła na zaplecze żadnego banku. A przecież, skoro autor zamierzył się ostro na banki, pragnąc obnażyć przestępcze praktyki tychże, wypadałoby co nieco swego wroga poznać. Tak się jednak nie stało.

Film od początku – przynajmniej jak dla mnie – się nie klei. Konkretnie: zupełnie mija się z realiami, które niby pokazuje.

Główny bohater - Mateusz, osoba pewnie dobrze zarabiająca, mieszka w klitce wraz z żoną, dzieckiem i okropną teściową. Dlaczego? Bo zbiera środki na wkład własny, aby dostać kredyt na wymarzone M. Ale skoro akcja zaczyna się w 2008 roku, w owym czasie kredyt hipoteczny bez wkładu własnego oferowało ponad 20 banków. Dokładniej: można było uzyskać finansowanie nawet do 130 proc. wartości nieruchomości, bo i takie wtedy były oferty.

Czytaj też:
Bank pozwał frankowiczów o 4 miliony złotych! Tak wpadli w pułapkę

Jak się zaczęło, tak już poszło dalej. Nagle jakiś młody przyjaciel Mateusza wpada na rewelacyjny pomysł, aby w Polsce zrobić świetny biznes na sprzedaży kredytów frankowych.

Dzwoni więc do poważnego finansisty z Nowego Jorku, a ten daje się przekonać do rzucenia na polski rynek miliardów niby-franków. Bajka dla ośmiolatków i to raczej z grupy tych mniej bystrych. Jak i cały ten wątek amerykański, który tworzy oś sensacyjną „Banksterów”. Film sugeruje, że niby w ten sposób przeprowadzono w Polsce wielki przekręt z frankami i opcjami walutowymi.

Dodatkowo, jak wspominałem, akcja filmu rozgrywa się w 2008 roku, gdzie akcja sprzedaży kredytów „frankowych” była już rozpędzona jak motocykl. Do nieprzytomności. Tak więc młody człowiek, który chciałby ten produkt sprzedawać w Polsce jako coś nowego, spóźniłby się o minimum 6 lat.

Kolejna kompletna nieznajomość realiów to także działanie filmowego prezesa Banku Polskiego S.A. (być może tu autorzy piją do naszego PKO Banku Polskiego S.A.?). Otóż ów prezes, w którego wcielił się Tomasz Karolak, angażuje się – osobiście – w sprzedaż kredytów hipotecznych przez jeden z oddziałów tego banku.

Czytaj też:
Poradnik Krzysztofa Oppenheima: Kiedy nie powinieneś spłacać kredytów

Panie Adamie, takie funkcje wykonuje w „naszych” bankach dyrektor oddziału albo co najwyżej dyrektor regionalny. A prezes zarządu jest mniej więcej o 10 szczebli wyżej w hierarchii. Znany jest nawet przypadek, kiedy okazało się, że prezes zarządu jednego z największych polskich banków nawet nie wiedział, że jego bank sprzedawał franki.

Ale to jeszcze mały pikuś. Dwie „akcje” z omawianego filmu po prostu mnie powaliły.

Wątek pierwszy: bankowa windykacja. Mateusz, który dał się wkręcić w kredyt frankowy wbrew własnej woli (to się w latach 2007 - 2008 faktycznie zdarzało), traci pracę pod koniec 2008 r. i nie ma na środków na ratę. Wtedy pojawia się pan z banku i na drugiej wizycie przynosi … protokół przejęcia lokalu. To już po prostu szok i niedowierzanie. I to nie tylko kwestia kompletnej ignorancji autorów filmu, w kwestii metod odzyskiwania należności przez bank, w sytuacji braku spłaty zadłużenia. Ale także zdarzyć się może, że jakiś frankowicz uwierzy, że tak się dzieje naprawdę. Wtedy film taki narobi mnóstwo szkody, wywołując strach przed sytuacją, jaka miała miejsce w filmie. W konsekwencji kredytobiorca może wykonywać jakieś rozpaczliwe działania obronne, mogące znacząco pogorszyć jego położenie.

Drugi, najgorszy wątek w filmie, to próba (skuteczna) odkupienia przez Mateusza – od banku – udziałów w spółce, której wciśnięto opcje walutowe i podmiot padł. A była to dobrze prosperująca firma, mająca jakiś duży, bliżej nieokreślony kontrakt z Koreańczykami. Z treści filmu wynika, że niby nastąpiło tu tzw. wrogie przejęcie. To jest: bank, ze względu na niewypłacalność dłużnika, przejął udziały w tym podmiocie. Mateusz, jako były udziałowiec w biznesie, odkupuje w bardzo sprytny sposób udziały spółki od banku, aby potem wprowadzić ją na giełdę. Tak to jest pokazane na filmie. Intryga mocno trąci akcją z filmów o cwaniakach z Wall Street.

Czytaj też:
Nie wiesz, jak wyjść z długów? Opanuj emocje. Oto skuteczne techniki

Panie Adamie, więc powiem Panu jak to wygląda. Prawdą jest, że banki wywaliły w powietrze mnóstwo firm, a to nie tylko na skutek nabrania ich na opcje walutowe.

Czasem taka firma nie tylko była świetnie prosperującym podmiotem, tworzonym przez wiele lat, ale także bogata. Porównajmy ją do np. wspaniałego, kryształowego żyrandola marki Svarowski, nad którym pracowali prawdziwi artyści. Naprawdę szkoda takiego cacka, prawda?

Panu się pewnie wydaje, że bank podstępnie doprowadza firmę do upadłości, aby ją przejąć i zarabiać na tejże. Jest inaczej. Trzymając się porównania z żyrandolem, bank ucina jej mocowanie z sufitem i to piękne dzieło sztuki wali z hukiem o ziemię, a kryształki rozlatują się na tysiące mniejszych. Czy chciałby Pan z tego materiału odtworzyć żyrandol w jego pierwotnym wyglądzie? Życzę powodzenia. Bo tak to wygląda w naszych bankach: firma, która nie radzi sobie ze spłatą zadłużenia jest przez kredytodawcę po prostu unicestwiana. Potem nie ma co zbierać. Udziały w takim podmiocie nie są warte funta kłaków.

To tylko kilka najważniejszych zarzutów co do treści filmu i tak rażącego rozjazdu z realiami. A przecież film ten – jak wynika z wypowiedzi twórców „Banksterów” – miał też być czymś w rodzaju dramatu społecznego, obnażającego barbarzyńskie praktyki banków wobec naszych rodaków.

Kilka scenek, które znalazły się w filmie, nawet wyszły nieźle, ale w żaden sposób to filmu nie uratuje. Każdy, kto choć troszeńkę pracował w bankowości, uzna, że poziom ignorancji autorów scenariusza w tej dziedzinie, przekracza dopuszczalne normy pewnie stukrotnie.

Czytaj też:
Czy warto ogłosić upadłość? „To może być strzał w kolano!”

Panie Adamie – tu zwracam się raz jeszcze wprost do głównego twórcy akcji „Banksterów” - jest Pan sympatycznym i bardzo zdolnym człowiekiem. Mamy coś wspólnego: ja też bawię się w pisanie, traktując to po części jako hobby, bo nikt mi za to nie płaci. Czy chciałby Pan przeczytać moją książkę, być może również jakiś thriller, której akcja dzieje się na polu golfowym? Pomimo, że nigdy jeszcze nie zakosztowałem tej dyscypliny? Jak się w golfa gra, to przecież każdy wie – kijek w górę, zamach, trach w białą piłeczkę i żeby wpadła do małego dołka. Jak Pan sądzi, byłaby to mocna pozycja? Widzę, że kręci Pan głową. Więc proponuję między nami taką umowę: Pan już nie będzie pisał na temat banków, a ja w swoich tekstach nie będę umieszczał miejsca akcji na polu golfowym. Omijajmy szerokim łukiem tematy, w których jesteśmy laikami. Co Pan na to?


Krzysztof OPPENHEIM: ekspert finansowy, związany z bankowością od 1993 r. Specjalizuje się m.in. w antywindykacji, pomocy frankowiczom oraz zadłużonym przedsiębiorcom, a także w upadłości konsumenckiej. Wiceprzewodniczący Zespołu Roboczego ds. Upadłości i restrukturyzacji, działającego w ramach Rady Przedsiębiorców przy Rzeczniku Małych i Średnich Przedsiębiorców. Założyciel Fundacji Praw Dłużnika „Dłużnik też Człowiek”.
Źródło: Wprost