LOT koszący

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. Wikipedia) 
Polski narodowy przewoźnik lotniczy ląduje awaryjnie, by zabrać na pokład jakiegoś szaleńca, który zechce być nowym kapitanem. Ostatniemu, choć naprawdę próbował, z LOT się nie udało.
- Żałuję tylko, że nie uda nam się wspólnie zrobić jednej rzeczy: wykupić Lufthansy – w ten sposób pożegnał się z pracownikami ustępujący prezes Polskich Linii Lotniczych LOT Sebastian Mikosz. Żart całkiem udany. Do niedawna mówiło się, że jedyne, co czeka LOT, to twarde zderzenie z ziemią, upadłość i sprzedaż za grosze konkurentowi zza Odry.

Po 2008 r. firma była bankrutem. Miała 700 mln zł strat. Spółka nie spłacała większości długów, a banki nie chciały jej dać kredytów. LOT przetrwał dzięki cichej pomocy państwa, udzielonej tylko dlatego, że po wpadce z upadkiem stoczni rząd nie mógł sobie pozwolić na kolejne głośne bankructwo. Po 18 miesiącach rządów Mikosza po raz pierwszy LOT przestał tracić udziały w rynku, przewiózł więcej pasażerów i zmniejszył straty finansowe. Wprawdzie wynik z głównej działalności to wciąż 35 mln złotych na minusie, ale gdyby nie uwzględniać strat związanych z blokadą nieba nad Europą po wybuchu wulkanu na Islandii, okazałoby się, że do wyjścia na prostą jest bardzo blisko.

Czy leci z nami pilot?

Ale akurat gdy zaczynało być lepiej, właściciel spółki – skarb państwa – przystąpił do zmiany koni podczas wyścigu. Niecały miesiąc temu skłócona z prezesem rada nadzorcza spółki odwołała wiceprezesa ds. finansowych Andrzeja Oślizłę. W efekcie do dymisji podał się także prezes Sebastian Mikosz.

Nieoficjalnie mówi się, że gdy tylko spółka odzyskała grunt pod nogami, obudziły się stare demony. Stery LOT chcą kontrolować związkowcy, urzędnicy Ministerstwa Skarbu i przedstawiciele rady nadzorczej. Ponoć Mikosz miał dość wtrącania się w jego kompetencje i ograniczania uprawnień.

O sytuacji LOT-u czytaj w najnowszym numerze tygodnika "Wprost".