Kebab na zimno

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. WhiteSmoke Studio)
Boże, pobłogosław Amerykę. Kogo obwiniano by o wszystkie nieszczęścia tego świata, gdyby nie ona?
W zmożenia emocjonalno-moralne najwyraźniej nie są tylko polską specyfiką. Gdy w Egipcie rozpoczął się ruch przeciw dyktatorowi, świat zaczął się bić w piersi. Konkretnie w piersi Ameryki. Oto zła Ameryka w imię jakiejś abstrakcyjnej stabilizacji na Bliskim Wschodzie popierała złego Mubaraka.

Do bicia Ameryki przystąpił cały Zachód, Amerykanów nie wyłączając. W amerykańskiej prasie przeczytałem na przykład, że gdyby Waszyngton nie popierał Mubaraka, wieże World Trade Center wciąż by stały, bo najważniejszym z zamachowców Al-Kaidy był Egipcjanin Mohammed Atta. Towarzyszyły temu mądre analizy, że poza Attą wśród zamachowców najwięcej było Saudyjczyków. Krótko mówiąc: Amerykanie, popierając autorytarne reżimy na Bliskim Wschodzie, sami fundują światu i sobie wylęgarnię terrorystów. Dla zgrabności wywodu nie przypominano, że Ameryka Iranu raczej nie popiera, a właśnie Iran jest sponsorem pacyfistów z Hamasu i Hezbollahu.

Co powinna robić zła Ameryka, by nie fundować ludzkości strasznych nieszczęść? Powinna wspierać demokrację. Tak jak w Afganistanie? Kilkadziesiąt lat temu zarzucano Waszyngtonowi, że za mało wspiera walczących z Sowietami mudżahedinów. Potem zarzucono jej, że wspierała ich za bardzo i to ona odpowiada za zwycięstwo talibów. Potem, że nie walczy z talibami. Potem, że walczy z talibami. Na końcu, że walczy z nimi nieskutecznie.

Ci, którzy dziś zarzucają Amerykanom, że nie wspierali demokracji w krajach islamskich, to w dużej części ci sami, którzy zarzucali Bushowi infantylną naiwność, gdy powtarzał, że także w krajach islamskich demokracja jest możliwa. No tak, mówił to Bush, a Bush był idiotą, więc nawet jeśli mówił to, co mówią dziś miłośnicy jaśminowego ruchu wyzwoleńczego, to z założenia nie miał racji. A jak obalał dyktatora w Iraku, to też źle, bo powinni to zrobić Irakijczycy, ale z nieznanych powodów im się nie udawało. Na razie bliskowschodnie eksperymenty demokratyczne kończą się, by ująć to delikatnie, sukcesami umiarkowanymi. Z jakichś dziwnych względów dla odmiany udała się demokracja w Izraelu. Dlaczego ich sąsiadom się nie udała? Nie brnijmy dalej, bo odpowiedź może być niepoprawna politycznie.

Prezydent Obama musi być przerażony. Jeśli w Egipcie zapanuje chaos, padnie pytanie: kto stracił Egipt? A odpowiedź będzie brzmiała: Obama. To, że odpowiedź nie będzie miała najmniejszego sensu, niczego nie zmieni. Jimmy Carter nie był oczywiście odpowiedzialny za upadek w Iranie szacha Rezy Pahlawiego, ale uznano, że ktoś odpowiedzialny być musi, a wina byłego prezydenta nikogo nie interesuje. Odpowiedzialny jest zawsze prezydent obecny.

Trudno być wielbicielem prezydenta Mubaraka. Nie dał on Egipcjanom ani wolności, ani choćby umiarkowanego dostatku. Na dodatek najwyraźniej przymierzał się do wprowadzenia w Egipcie prezydentury dziedzicznej, uznając pewnie, że losy 80-milionowego kraju powinny być sprawą wszystkich – wszystkich członków rodziny Mubaraków.

Na moment warto być jednak adwokatem diabła i odnotować, że to Mubarak przez 30 lat gwarantował w miarę spokojny sen Izraelowi i dawał światu oraz światowej gospodarce stabilizację zamiast chaosu i nieprzewidywalności. To nie mało. Oczywiście, że cenę za to płacili sami Egipcjanie. Mają oni, to jasne, święte prawo decydować o swym losie. To samo prawo, z którego korzystamy my, to samo, z którego – miejmy nadzieję – będą korzystać Białorusini, Tybetańczycy i Kubańczycy.

Trzeba im życzyć powodzenia, także dlatego, że jest ono w naszym interesie. Dosłownie. Jeśli Egipt pójdzie w ślady Turcji, świat odetchnie. Ale co będzie, jeśli stanie się drugim Iranem? Co jeśli Izrael będzie miał trzech potężnych wrogów: Iran, Syrię i Egipt? Co jeśli „jaśminowa rewolucja" dotrze do Arabii Saudyjskiej? Co nas wtedy będzie bardziej ekscytowało – oglądanie zdjęć upadających dyktatorów czy eksplozji cen benzyny?

Za „jaśminową rewolucję" nad Nilem możemy zapłacić wszyscy. Na stacji benzynowej i w warzywniaku z powodu wzrostu cen ropy. I w pensjonatach nad Bałtykiem i w Tatrach, gdy setki tysięcy Polaków nie będą mogły pojechać na wakacje do Hurghady i Szarm el-Szejk.

Pięknie byłoby widzieć demokratyczny Bliski Wschód. Spełnienie tej wizji byłoby prezentem dla tego regionu i dla świata. Warto tylko pamiętać, że cena ich porażki byłaby zapewne koszmarnie wyższa od tej, którą świat płaci za porażki narodów domagających się wolności w innych częściach świata. Zwykle nie płaci bowiem za nie ani grosza.

Egiptowi życzymy więc demokracji. Miejmy tylko pełną świadomość, co się stanie z naszymi portfelami, gdy kraj ten w drodze od dyktatury do demokracji zatrzyma się na przystanku chaos. Ewentualnie chaos i fundamentalizm. Bo i to jest możliwe w „ziemi egipskiej, w domu niewoli".