Z debatami nie ma żartów

Z debatami nie ma żartów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. WhiteSmoke Studio) 
Włączam się do debaty o debatach: proponuję cztery debaty i wyjaśniam, kto z kim oraz jak.
Tę debatę zainaugurował premier Tusk, proponując serię debat między swymi ministrami a przedstawicielami PiS zwieńczoną debatą Tusk –  Kaczyński. Pomysł był dobry, choć – zdaniem wielu – był on dobry głównie w tym sensie, że zepchnął Kaczyńskiego do defensywy, same debaty czyniąc mało prawdopodobnymi.

Według mnie pomysł był dobry, bo był dobry. Przed nami wybory, a żeby wybrać, musimy wiedzieć z kogo i z czego. Ja na  razie tego nie wiem. A Państwo wiedzą? Jak tak, to proszę mi wyjaśnić, jakie konkretnie są różnice między wizjami partii? Jeśli mamy głosować na PO, to na co konkretnie w sprawie podatków, emerytur czy służby zdrowia? A jak na PiS czy SLD, to czego chcą te partie? Wiem, wiem, programy to fikcja, politycy potrafią obiecać wszystko, a w ogóle to  przecież nie o wybory idzie, lecz o kolejne referendum, z tym samym co w  ostatnich latach pytaniem – „Czy chcesz, żeby w Polsce rządził Kaczyński, czy nie?". To rozumiem, zresztą element referendum występuje w każdych wyborach, inna rzecz, że u nas jest ono ze względu na osobę występującą w pytaniu, ciut, duże ciut, bardziej dramatyczne. O łatwych obietnicach i programach ą la koncert życzeń też sporo wiemy, ale tu nie  idzie o to, żeby kampania była idealna, a różnice między kandydującymi precyzyjnie określone. Idzie o to, żeby kampania była choć w miarę sensowna, a wybór choć dość realny.

Zakłada to sensowność i realność debaty, dlatego też kolejna piątkowa propozycja premiera w sprawie debat – dziś o godz. 18, choćby do północy – już mi się nie podobała. Bo nie o  debatę w niej szło, lecz wyłącznie o wykazanie, że Kaczyński jej nie  chce, bo pewnie się boi. Idea debaty posłużyła w tym momencie Tuskowi do  zdeprecjonowania jej sensu. Bo jeśli można za chwilę, tu, wszędzie, gdziekolwiek, to wiadomo, że o nic poważnego nie idzie. Nawiasem mówiąc, premier twierdzi, że program PO przedstawi 10 września, ale debatować chce już teraz. O czym? O programie, którego jeszcze nie ma? Trochę zbyt proste.

W ramach debaty o debatach proponuję więc, by państwo politycy podeszli do nich z powagą, a nie fundowali nam politycznego machismo-kogucizmu z elementami taniej podszczypywanki. Wymagam od nich konstruktywnego nastawienia i niniejszym sam takowe prezentuję. Oto moje propozycje.

1. W najbliższych dniach pełnomocnicy czterech największych partii spotykają się, by porozmawiać o debatach.

2. Ustalają miejsce – któraś z telewizji lub neutralne miejsce, dające prawo transmitowania debaty każdemu, kto chce ją transmitować.

3. Ustalają liczbę debat, ich długość. Sugeruję, by odbyły się dwie debaty czterech liderów oraz dwie panów Tuska i Kaczyńskiego. To ostatnie nie  będzie żadnym naruszeniem żadnej równości. Dysproporcja między notowaniami PO i PiS, a SLD i PSL takie rozwiązanie uzasadnia. Każda z  debat powinna być dwugodzinna. Za długo? A niby dlaczego? Jak komuś się nudzi, to nie będzie oglądać. Raz na cztery lata to wcale nie za długo. Jeśli stacja telewizyjna X czy Y nie będzie chciała tego transmitować z  pazerności, czyli ze strachu przed konsekwencjami zrzucenia paru bloków reklamowych, to jej problem.

Debaty Tusk – Kaczyński muszą być przynajmniej dwie, bo skoro decydujemy o losach kraju na cztery lata, to  musimy dać każdemu z liderów prawo do poprawki. Lepiej, by o rezultacie nie decydowała np. spowodowana grypą zła forma któregoś z nich. Kto ma  debatę poprowadzić? A niech będzie jak w Ameryce. Media dostarczają listy proponowanych prowadzących, każdy komitet wyborczy ma prawo weta, prowadzącym(-i) zostaje(-ą) ten (ci), na którego(-rych) zgadzają się wszyscy uczestnicy debaty. Publiczność? Lepiej dać sobie z nią spokój, by uniknąć sytuacji sprzed czterech lat, gdy ludzie Kaczyńskiego twierdzili, że ich lider miał mniejsze szanse, bo w studiu ludzie Tuska buczeli. W programie publicystycznym ludzie mogą, a nawet powinni być. W  organizowanej raz na kilka lat debacie liderów być nie muszą. Ma ona bowiem być do bólu sterylna. W debatach Sarkozy – Royal sprzed czterech lat publiczności nie było. Było dwoje prowadzących i dwoje kandydatów –  nikt nie narzekał.

Najkrócej rzecz ujmując, wzywam więc do  zorganizowania i realnych debat, i poważnej debaty o debacie, a nie debaty o debacie, której celem będzie zdobycie paru punktów i uniknięcie debaty lub jej ośmieszenie. Czy owe debaty naprawdę pomogą nam, wyborcom, w podjęciu ostatecznej decyzji? Czy zmienią zdanie kogokolwiek? Czy zachęcą do udziału w wyborach, czy jeszcze bardziej do  niego zniechęcą? Pojęcia nie mam.

Jeśli się jednak umawiamy, że wybory to rzecz poważna, to musimy się traktować poważnie. A jeśli nawet uważamy, że poważne nie są, to powinniśmy przynajmniej poudawać. Raz na  cztery lata to nie powinno być aż tak bolesne.