Janiszewski: Smuda - prawie jak Obama

Janiszewski: Smuda - prawie jak Obama

Dodano:   /  Zmieniono: 
Selekcjoner reprezentacji Polski Franciszek Smuda, fot. EPA/OLIVER WEIKEN/PAP
W listopadzie 2009 odwiedziłem Grodzisk Wielkopolski, gdzie swoje pierwsze zgrupowanie z reprezentacją miał świeżo wybrany selekcjoner kadry narodowej Franciszek Smuda. Selekcjoner Vox Populi. Przyznaję się bez bicia - też byłem zwolennikiem tego pomysłu. Skoro nie mieliśmy pieniędzy i daru przekonywania, żeby trafił do nas Guus Hiddink, specjalista od robienia zwycięskich drużyn z przeciętniaków, Smuda wydawał się najlepszym wyborem spośród rodzimych trenerów. On też zdawał sobie sprawę z tego, że ma za sobą cały naród.
Zapytałem go wtedy czy wie, że dwa i pół roku będzie najważniejszym człowiekiem w kraju. Ważniejszym od prezydenta, premiera i wszystkich ważnych ludzi. Smuda uśmiechnął się  i stwierdził, że uwielbia presje. Że taka presja to, mówiąc smudowym językiem, „super sprawa jest”. Powiedział, że czuje się jak Barack Obama, wtedy nowy prezydent USA. Też miał wielkie poparcie u ludzie i też cały kraj czekał w nadziei na to, że przyjdzie i zrobi zmiany. Obamie udało się średnio. Smudzie nie udało się wcale.

Nie będę tu pisał o taktycznych decyzjach trenera Smudy. Nie śmiem konkurować z eksperckimi opiniami Zbigniewa Hołdysa i Karola Strasburgera, nie mogę stawać w szranki z Moniką Olejnik, która nieznoszącym sprzeciwu głosem mówiła o zaletach sytemu gry z trzema defensywnymi pomocnikami. Gdzie mi tam do nich. Ja jestem tylko zwykłym kibicem, który ogląda sobie piłkę. I kiedy tak ją sobie oglądam, myślę, że czekałem na trenera który odmieni nasz futbol. Nie takiego, który nagle sprawi, że będziemy grali z hiszpańskim polotem, włoską dyscypliną taktyczną i ogrywali najlepszych. Bez przesady. Czekałem na trenera, który odmieni naszych piłkarzy mentalnie.

Smuda wydawał się do tego dobrym kandydatem. Owszem, nigdy nie był tytanem taktyki, ale potrafił sprawić, że jego drużyny walczyły zawsze do końca, wygrywając przegrane mecze. Owszem, wizerunkowo nie był porywający. Raczył dziennikarzy niepoprawną do bólu polszczyzną, daleko mu było do Leo Benhakeera, który sypał na konferencjach złotymi myślami w stylu Paolo Coelho. Nie było w nich głębszego sensu, ale przynajmniej mówił po angielsku, a to zawsze robi w Polsce wrażenie. Tymczasem Smuda mówił, że nie jest miękkim ch… robiony, a o ulubionych piłkarzach mówił, że „my som przyjacioły”. Ale, do diabła, zawsze miał fart. Miał jakiś układ z losem, który sprawiał, że zawsze, jakimś psim swądem, w ostatniej minucie, po strzale pośladkiem, potknięciu się bramkarza przeciwników, z powodu deszczu, wiatru albo świecącego w oczy słońca, jakoś wygrywał mecze, których wygrać nie miał prawa.

I Smuda farta miał. Świetnych piłkarzy, żadnych kontuzji najważniejszych graczy, turniej u siebie, ponad 2 lata bez presji w czasie których mógł trenować nieskończenie wiele wariantów taktycznych i osobowych. W końcu trafił nawet grupę marzeń. Ćwierćfinał w tych warunkach to był narodowy obowiązek. Naprawdę, łatwiej już być nie mogło. Powinniśmy w tej grupie podbijać licytacje i zbierać wszystkie lewe. Zamiast tego byliśmy „dziadkiem”, który może grać tylko tyle na ile pozwalają mu pozostali.

Momenty były. Ale momenty, jak zauważyli Kociniak z Zaorskim, fajne są w filmie. W piłce momenty to za mało. W piłce liczy się konsekwencja. Liczyłem, że to jej, jak twierdzi swojej specjalności, przede wszystkim nauczy piłkarzy Smuda. Tego, że będą, mówiąc po piłkarsku, grać swoje, niezależnie od tego, że coś nie wychodzi, że pech, że sędzia kalosz, że przeciwnicy złapali wiatr w żagle. Przed meczem z Czechami kumpel powiedział mi, że nie mamy żadnych szans na awans. Nie dlatego, że mamy gorszych piłkarzy od Czechów, najsłabszych od wielu lat, tylko dlatego, że musimy wygrać. My nie potrafimy wygrywać. Możemy powalczyć z Brazylią, możemy heroicznie bronić się przed atakami Messiego, niespodziewanie ograć Portugalię, zatrzymać nawałnicę Niemców. Ale kiedy to my pociągamy za wszystkie sznurki, kiedy mamy prowadzić grę, kiedy trzeba po prostu wyjść i zrobić swoje, nie potrafimy wziąć tego ciężaru na barki.

Futbol zawsze wiąże się z narodową mentalnością. Kiedyś napiszę o tym więcej na przykładzie Holendrów, największego zawodu naszego Euro. Nasza piłka jest taka jak my. W momentach najtrudniejszych, walczyć z silniejszym przeciwnikiem, potrafimy zebrać się do kupy i dokonywać rzeczy niemożliwych. Ale kiedy trzeba po prostu robić swoje, kiedy nie jesteśmy w sytuacji beznadziejnej, nagle okazuje się, że tracimy wszystkie walory. Przesadzam z tymi futbolowo-narodowymi korelacjami? To dlaczego od lat potrafimy hurtowo produkować najwyższej klasy bramkarzy, a napastnika w 40 milionowym narodzie, mamy dokładnie jednego? Bramkarz to na boisku pozycja wybitnie polska. Ostatnia instancja do której zwraca się drużyna w beznadziejnej sytuacji. Będzie dokonywał cudów w momentach tragicznych, znajdzie wyjście w sytuacji bez wyjścia, rzuci się pod nogi, w rozpaczliwej paradzie ostatniej szansy wyjmie potężny strzał lecący prosto w okienko bramki.
Ale nie zbuduje akcji, nie zagra piłki otwierającej drogę do bramki, nie strzeli gola.

Wierzyłem, jak głupi, ze Smuda będzie potrafił to zmienić. Nie potrafił. Jak mantrę przed Euro wszyscy powtarzali, że naszym piłkarzom najbardziej może zaszkodzić presja. Że, jak sobie zdadzą sprawę, że cały, absolutnie cały naród na nich patrzy, nogi odmówią im posłuszeństwa i zamienią się w watę. Mam wrażenie, że wytrzymali. Kiedy w czasie transmisji pokazywano ich twarze, widać było pasję, wściekłość, zagubienie, zaangażowanie, radość, smutek, nawet bezradność, ale nie strach. Kiedy patrzyłem na Franciszka Smudę, widziałem kupę galarety. Trzęsącego się faceta, który zamiast być oparciem dla piłkarzy, sam potrzebował oparcia. Presja to nie jest taka super sprawa, panie trenerze. Wtedy, dwa i pół roku temu w Grodzisku, widziałem faceta tryskającego humorem, pewnego siebie i swoich umiejętności. Ale wtedy, w środku szarej polskiej jesieni, w Grodzisku Wielkopolskim, gdzie jupitery stadionu górują nad całym miasteczkiem i widać je ze wszystkich okolicznych wsi niczym latarnie morską, wszystkim nam Euro wydawało się przyszłością odległą tak bardzo, że aż nierealną. Ale przyszłość przyszła bardzo szybko, a po tygodniu stała się dla nas już tylko wspomnieniem.