Kobosko: Życie po życiu

Kobosko: Życie po życiu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Michał Kobosko 
Mówiąc wprost – Euro, Euro i po Euro.
Wracamy do rzeczywistości. Nie jest to na szczęście rzeczywistość szara i całkiem dołująca. Jest lato, zaczęły się szkolne wakacje, co w firmach i urzędach oznacza przejście na wolniejszy rytm. Ale będzie nam brakowało jak cholera tych emocji, bramek, afer. Całego tego zgiełku. Poszkodowani nie są tylko zagorzali fani. Także ci, którzy futbolu nie cierpią, długo się przed nim bronili, ale i tak wpadli, zarażeni zbiorowym piłkoszałem. Taka już jest niezwykła siła imprez dużych, masowych i bardzo nagłaśnianych – nawet wierzący inaczej zostają w końcu zassani do kotła.

Co wiemy po Euro? Po pierwsze, to, że potrafimy urządzać wielkie imprezy masowe na poziomie nieprzynoszącym wstydu. Mieliśmy mnóstwo obaw, wręcz liczyliśmy dni do jakiejś autokompromitacji. W Polsce takich igrzysk nigdy wcześniej nie było, baliśmy się prowizorek, wpadek organizacyjnych, łatania dyktą i drutem. I jeszcze drżeliśmy, że ta „polska norma” zostanie nagłośniona na świat cały. Że zamorskie stacje TV będą w nas tłukły jak w bęben. I co? I guzik. Zygu-zygu marcheweczka, panowie z BBC. Poszło jak trzeba, awantur, poza małą, choć wstydliwą wojenką polsko-ruską, praktycznie nie było. A już na pewno nikt ziemi polskiej ani ukraińskiej w trumnie opuszczać nie musiał. Co wy na to? Czy będziecie odszczekiwać?

Równie ciekawe jest pytanie, co my sami o sobie myślimy po Euro. Wygląda na to, że udane mistrzostwa poprawiły nam humory. 30 proc. Polaków zadowolonych z rozwoju spraw w kraju to wprawdzie nadal „mniejsza połowa”. Jednak jeśli się weźmie pod uwagę naszą narodową skłonność do malkontenctwa, to 10-punktowy wzrost optymizmu w ciągu ledwie miesiąca wręcz szokuje. Nie mam pojęcia, czy to jest do utrzymania. W biznesie istnieje wąska specjalizacja zwana zarządzaniem sukcesem. Jak go nie przejeść, jak nie stracić impetu, nie spocząć na laurach. W życiu publicznym dotąd taki problem nie istniał, bo kłopotów z nadmiarem sukcesów nie było wcale. Teraz ewidentny sukces jest. I pytanie brzmi, czy będzie nas to niosło jak kiedyś Małysza, czy też pary zabraknie na wyjściu z progu? Ja tam wierzę, że coś właśnie sobie wspólnie udowodniliśmy i że obawa (dla wielu z lewa i prawa – nadzieja), że nam teraz nastrój siądzie, jest bezpodstawna.

Co, rzecz jasna, nie oznacza, że wszystko tu cudnie pachnie. Po Euro mamy świetne drogi, ale coraz to nowe zbankrutowane firmy, które je budowały. I mamy stadiony, z którymi do końca nie wiemy, co robić – żeby zarobić. Znajomy minister przekonywał mnie z prawie poważną miną, że na Narodowym można urządzać publiczne walki polskich i rosyjskich kiboli. Do utraty tchu albo i do krwi ostatniej. Pomysł niezły, przy okazji, mówił, rozwiązałby problem przepełnienia więzień. Pomysłów mniej atrakcyjnych, ale bardziej realnych brakuje.

Po Euro pozostał pewien kac piłkarski – bo nasi pograli jak zwykle. Nie mamy reprezentacji, która mogłaby uciec z ogona światowych rankingów. Leżymy organizacyjnie i szkoleniowo. Okazało się, że łatwiej zrobić mistrzostwa kontynentu, niż rozwalić skansen PZPN. A to jedyne, co należałoby dziś zrobić. Żadne niby-reformy i ćwierćśrodki nie wystarczą. Tylko wciąż nie ma odważnego i wystarczająco silnego, który poszedłby na wojnę z piłkobetonem. Więc ten kac nam łatwo nie odpuści.

No i mamy coś, co nazwałbym kompleksem polsko-ukraińskim. Nie to, żebym kochał Wojewódzkiego z Figurskim za ich wygłup, ale panowie wywołali problem skrywany pod podłogą. Wspólne Euro nie pomogło. Ukraina nie jest, jak ktoś niemądrze napisał, „rezerwuarem siły roboczej” Polski. Jest istotnym sąsiadem. Okazywanie pogardy Ukrainkom czy Ukraińcom świadczy źle wyłącznie o nas. Mamy do odrobienia kawał pracy domowej. Podobnej, jaką Niemcy wykonali wobec nas – właśnie przy okazji Euro.