Wola zwycięstwa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Michał Kobosko
Mówiąc wprost, mam dojmujące poczucie déjà vu. Jakbyśmy to wszystko ledwie co słyszeli.
Najpierw fala narzekania: nie uda się, nie damy rady, nie zdążymy. Poskaczą, pobiegają, pohałasują i pojadą – a my po zawodach zostaniemy z tym całym bałaganem. Ale im bliżej startu, tym wyraźniej zaczynają się budzić reakcje pozytywne. Rośnie ekscytacja, wreszcie wybucha optymizm. To jest nasz moment w historii, wszyscy patrzą na nas, pokażmy się z jak najlepszej strony. Wydawałoby się, że nie ma dwóch bardziej odmiennych nacji niż Polacy i Anglicy. I że nie ma żadnych podobieństw między ubogim (ale z aspiracjami) krewnym pt. Polska a Albionem z jego historią, królową, Londynem, całym wieloetnicznym tyglem zwanym Commonwealth. Ale gdy przyszło do organizacji dwóch największych tegorocznych imprez, zagrały dokładnie takie same siły i emocje. Anglicy ze swoim cynicznym i flegmatycznym podejściem do życia dali się w ciągu ledwie paru dni unieść emocjom do takiego poziomu, jaki ich samych mocno zadziwił. Zupełnie jak nasi w strefach kibica Euro 2012. Nieprzebrane 4 mln ludzi, które towarzyszyły na ulicach Londynu wędrówce ognia olimpijskiego, ogromna ekscytacja przebiegiem imprezy otwarcia. Czy Boris Johnson, już wcześniej barwny i głośny burmistrz miasta, którego przygotowania do olimpiady wyniosły do roli czołowego celebryty kraju, od którego każdy chce wspólne zdjęcie i autograf. Już nikt nie narzeka na korki, zabezpieczenia antyterrorystyczne, olimpijski patos i rozdętą komercję. Na ulicy czuje się radość i atmosferę święta.

Zjednoczone Królestwo, które tkwi w recesji i nakłada na poddanych coraz to nowe podatki, jak kania dżdżu potrzebuje sukcesu. Pigułki na poprawę nastrojów społecznych. Pierwszy już jest. To spektakularne, perfekcyjnie przygotowane otwarcie igrzysk. Potrzebuje też, co w naszych uszach brzmi dziwnie, zdefiniowania na nowo: kim są Brytyjczycy, jaką rolę chcą i mogą odgrywać na świecie. Olimpiady jak nic innego w warunkach pokojowych nadają się do szukania odpowiedzi na takie pytania. Wystarczy przypomnieć ostatnie zimnowojenne igrzyska w Moskwie i w Los Angeles. Albo Pekin, który dał nową energię chińskiej ekspansji na cały świat.

Nam Euro też dało sporo, ale mam wrażenie, że na krótko. Miesiąc po zakończeniu imprezy mało kto zastanawia się, jak jeszcze możemy wygrać nasze polskie pięć minut. Świat polityki znów zajmuje się wyłącznie sobą. Wspólna konferencja prasowa Tuska i Pawlaka – nomen omen w dniu tak radosnego otwarcia olimpiady – była najsmutniejszym spektaklem na polskiej scenie politycznej od miesięcy. Obaj panowie odegrali swoje role, ale nie było w tym nic porywającego, nic przekonującego. Nie było w tym woli zwycięstwa i chęci zakończenia „kryzysu taśmowego”. Premier, który przyznaje, że powołuje do rządu ministra z innej bajki, a którego w normalnych warunkach nigdy by nie powołał. I który daje temuż ministrowi ledwie pięć miesięcy na wykazanie się, bo inaczej „pożegnamy się przed Wigilią”. I który wreszcie omija szerokim łukiem problem nepotyzmu we własnej partii – nie grozi nikomu palcem, nie ostrzega (fakt, że obecni dziennikarze jakby zapomnieli o to zapytać...). Taki premier ma duży i narastający problem. Na razie nie usłyszeliśmy nic o tym, jak Tusk chce powalczyć o oczyszczenie relacji polityka-biznes. Premier sprawiał wrażenie, jakby najbardziej irytował go poziom zarobków szefów państwowych firm i agencji. A to nie o wysokość pensji, ale o zasady chodzi. Tusk poprosił nas wszystkich o danie mu czasu do września. Okres powakacyjny w tym roku zdaje się pełnić funkcję magiczną – to wtedy nastąpi „nowe otwarcie rządu”, a Platforma zdecyduje np., czy przełknie sensowne uregulowanie związków partnerskich. Chyba nie mamy wyboru, musimy poczekać. A na razie kibicujmy naszym. Londyn może być także (oby!) naszym świętem.