Festiwal w Wenecji: „Mistrz” zawiódł

Festiwal w Wenecji: „Mistrz” zawiódł

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. EPA/PAP
Paul Thomas Anderson zaprezentował na festiwalu w Wenecji długo oczekiwanego „Mistrza”. Niektórzy mówią o arcydziele, ale większość widzów film zawiódł.
ViaDardanelli, cicha uliczka na weneckim Lido, przypominała deptak w Ciechocinku.Przed salą Darsena dziennikarze zaczęli ustawiać się w kolejce trzy kwadranseprzed projekcją „Mistrza”. Zadziałały: magia nazwiska Paula Thomasa Andersonaoraz promocja braci Weinstein. Plotki o projekcie krążą od lat, na festiwalu wCannes na specjalnym, prywatnym pokazie producenci pokazali kilka minut filmu.Oczekiwania były ogromne.


Ameryka, lata pięćdziesiąte. Weterani wracają do swoich kobiet, na werandachdomów jednorodzinnych pojawiają się kwiaty. Bohater filmu jest jednym z tych, którzynie nadążają za odradzającym się po wojnie społeczeństwem. Miotany przez traumywojenne i osobiste niespełnienia sięga po alkohol, często zdarzają mu sięnapady niekontrolowanej agresji. Spotkany przypadkiem tytułowy „Mistrz”uwiedzie go intelektualnie. Przyciągnie tezami z pograniczami filozofii,psychologii i religii, włączy w zamkniętą wspólnotę, którą zaczyna wokół siebiebudować.

Anderson wzorował zagraną przesz Philipa Seymoura Hoffmana postać przywódcyduchowego na L. Ronie Hubbardzie: - Inspirowałem się losami założyciela sektyscjentologicznej – mówił reżyser w Wenecji. – Ciekawiły mnie początki tegoruchu, zawiązywanie się społeczności wokół charyzmatycznego lidera. Ale nie maw filmie komentarzy odnośnie dzisiejszego funkcjonowania
kościoła.

Twórca, który w „Magnolii” świetnie poprowadził Toma Cruise’a, był także pytanyprzez dziennikarzy, czy pokazał film słynnemu Scjentologowi. Szybko jednak tenwątek uciął: „„Mistrz” naszej przyjaźni nie zniszczył”.

Tymczasem enfant terrible Hollywood, Joaquin Phoenix, na konferencji niepowiedział niemal nic. Odpalał papierosa za papierosem, wiercił sięhisterycznie w krześle. Bez słowa wyszedł. Ale i tak jego nazwisku w Wenecjitowarzyszą brawa. Dla P.T. Andersona przeszedł wielką metamorfozę, na ekraniejest wyrazisty, konsekwentny. Choć brakuje mi w kreacji Phoenixa znakówzapytania i intelektualnych zagadek, a „Mistrz” pozostaje dla mnie aktorskimkoncertem Philipa Seymoura Hoffmana. Na festiwalu pojawiają się głosy, że odlat jego styl gry niewiele się zmienił, ale laureat Oscara za pamiętną rolęTrumana Capote ratuje film Andersona. Kreowany przez niego przywódca sekty macharyzmę, a jednocześnie odrzuca. Bywa delikatny, ale i wściekle agresywny,zamknięty na innych, wyczulony na swoim punkcie. Pozorne uporządkowanie ispokój kryją diaboliczny rys. Hoffman złość swojego bohatera skrywa w oczach.

To jednak wciąż mało. „Mistrz” wydaje się zbyt prosty. Paul Thomas Andersonledwie szkicuje oddźwięk sekty w społeczeństwie. Koncentruje się na zagubionymczłowieku, każe by powtarzał imię dawnej ukochanej jak Kane nazwę saneczek,znajduje dla jego zachowań proste wytłumaczenia. Szkoda, bo przecież był tumateriał na film znacznie ważniejszy. Na opowieść o łaknieniu duchowego przewodnikaw świecie, w którym nikt poza opętanym szałem szarlatanem nie próbuje dobohatera przemówić zrozumiałym językiem. Istnieją kraje, gdzie podobny procesdoprowadził do powstania znaczących sił politycznych. Ale tego już w „Mistrzu”nie ma.