Piłka po polsku. "Narobili długów – i poszli do telewizji"

Piłka po polsku. "Narobili długów – i poszli do telewizji"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Hutnik Warszawa dziękuje kibicom (fot. Hutnik Warszawa)
W polskiej ekstraklasie piłkarskiej dzieje się źle. To jednak nic w porównaniu z tym, jak wyglądają niższe ligi. Zawodnicy i trenerzy zarabiają grosze, sędziowie wymuszają łapówki za sprawiedliwe prowadzenie meczów a kibice rzucają w piłkarzy kamieniami. Jakim cudem ludzie mają jeszcze ochotę się w to angażować? Kochają piłkę. A miłość jest ślepa. O tym, że jest to trudna miłość opowiada nam Maciej Purchała – prezes Hutnika Warszawa.
Maciej Purchała w bluzie z kapturem i jeansach nie wygląda na prezesa i głównego sponsora jeszcze do niedawna trzecioligowego Hutnika Warszawa. Przysiada się do stolika i wyciąga ramkę mocnych papierosów. – Wychowałem się na Bielanach – zaczyna swoją opowieść. – Byłem i jestem kibicem Hutnika i Legii. Do piłki trafiłem za namową kolegów z AWF. Powiedzieli, że klub upada. Że jest tragedia finansowa i organizacyjna. Spytali, czy bym nie pomógł. Zgodziłem się – mówi.

Wcześniej robił w życiu różne rzeczy. Zgodnie z wykształceniem pracował jako mechanik samochodowy, dwa lata spędził na kontraktach w krajach arabskich, przez dziesięć lat współpracował z zespołem Perfect. W 1987 r. był jednym ze współorganizatorów największego na owe czasy koncertu na Stadionie Dziesięciolecia – "Perfect Day". W końcu zajął się handlem kosmetykami. Dziś jego firma – Primavera – to główne źródło finansowania działalności klubu. A koszty nie są małe - bez gaży zawodników to ok. 10-15 tys. zł miesięcznie. Pozostali sponsorzy pokrywają łącznie połowę tej kwoty. Wpływy z biletów zaś są takie, że w tym roku prezes zrezygnuje z ich sprzedaży, bo straciła ona sens.

Składki za martwe dusze

Nie bieżące wydatki są jednak głównym problemem Hutnika. Klub zabija zadłużenie, które Purchała "odziedziczył" w spadku po poprzednikach. - Tam się wszystko odbywało na wariackich papierach – wspomina. – Przez cztery lata nie sporządzono żadnego bilansu. Było zatrudnionych trzydzieści czy czterdzieści martwych dusz, od których ZUS naliczał składki. Średniowiecze – irytuje się. Składki, choć naliczane, nie były jednak płacone. - Kiedy przyszedłem do klubu zadłużenie wynosiło gdzieś między 600 tys. a milionem złotych. W tej chwili to jest ok. 300-400 tys. zł – szacuje. Nie wynika to jednak z tego, że klub spłacił zaległości, tylko z tego, że do ZUS-u zostały wysłane korekty. Dzięki temu część składek – naliczonych za osoby, które od lat nie pracowały w Hutniku – została anulowana. Mimo to, długi ciągle są spore, a ich konsekwencją było odebranie klubowi licencji na grę w trzeciej lidze.

- Klub piłkarski to nie jest tylko jedenastu piłkarzy i prezes – tłumaczy Purchała. - To jest ze dwieście osób. Pierwszy zespół, drugi zespół, grupy młodzieżowe, kierownik, trener, lekarze, wolontariusze – to tworzy klub. Poza tym jest jeszcze tysiąc czy dwa tysiące kibiców. Ci wszyscy ludzie zostali ukarani za coś, czego nie zrobili. To nie my doprowadziliśmy do tego zadłużenia – irytuje się. - My mamy pieniądze na działalność. Natomiast nie mamy pieniędzy na to, żeby spłacać długi narobione przez konkretne osoby – dodaje. Purchała wie, kto doprowadził do takiej sytuacji. – Ci panowie w tej chwili komentują mecze w telewizji i działają w zarządach klubów z ekstraklasy. Oni nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności – twierdzi. Nazwisk jednak nie poda, dopóki nie złoży doniesienia do prokuratury.

Kibice budują płot

W trudnej sytuacji klubowi pomagają kibice. - Zawsze mi mówili, że są problemy z kibicami. Ja ich nie mam – podkreśla prezes. Tajemnica sukcesu jest prozaiczna. - Z ludźmi trzeba rozmawiać. Jeżeli się ludzi traktuje jak bydło, to nic z tego nie wyjdzie – wyjaśnia. To podejście przynosi efekty. Rok temu, żeby Hutnik mógł dostać licencję, trzeba było postawić dwadzieścia metrów płotu. Prezes chciał, żeby pomogło mu w tym miasto. Nie pomogło. Zwrócił się do Warszawskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Nie znalazł pieniędzy. - Sprawę załatwili kibice. Skrzyknęli się, zbudowali płot, pospawali. I Hutnik mógł grać – wspomina Purchała.

Andrzej B. czyli problem

Innym problemem Hutnika była głośna swego czasu sprawa Andrzeja B. Niektórzy nazywali go Małym Fryzjerem z racji tego, że miał ponoć tylko nieco mniejsze możliwości ustawiania meczów niż aresztowany niedawno przez policję Ryszard F. Andrzejowi B. postawiono ponad sto zarzutów korupcyjnych i zakazano mu pracy w zawodzie. Mimo to w 2010 r. dziennikarze nagrali go, jak podczas meczu, stojąc na trybunach, wydaje przez telefon dyspozycje, które wydawały się dotyczyć ustawienia piłkarzy na boisku. Pojawiło się pytanie, czy Andrzej B. pomimo zakazu nie prowadzi Hutnika Warszawa. - Mój kolega Andrzej B. nigdy nie był zatrudniony w klubie. Był zatrudniony u mnie w firmie jako kierowca – przekonuje prezes Purchała. - Ja wcale nie twierdzę, że on mi nie doradzał, ale w zakazie prokuratorskim, który dostał, nic nie ma na temat doradzania czy kierowania samochodem. Jest zakaz prowadzenia profesjonalnych zespołów w rozgrywkach o mistrzostwo Polski i meczach pucharowych. Prawa nie złamaliśmy – tłumaczy.

Przeciwko korupcji

- Jestem największym przeciwnikiem korupcji – twierdzi Purchała. – Przychodząc do Hutnika na samym początku zapowiedziałem, że jeśli usłyszę o czymś podobnym w swoim klubie natychmiast składam rezygnację – mówi. Insynuacje czasem się jednak pojawiają. - Kiedyś pojechaliśmy do Płońska i przegraliśmy 0:1. To jest sport, zdarza się. Wtedy przegraliśmy akurat w nienajlepszym stylu. Od razu na stronie pojawił się komentarz, że sprzedałem mecz. Drugi mądrala podchwycił i napisał, że sprzedałem za 500 zł, bo on już wie – Purchała kręci głową z niedowierzaniem. - Mnie autokar ten mecz kosztował 700 zł. Wystarczyło, żebym nie pojechał, byłoby taniej – wzdycha.

Z powodu swojego sprzeciwu wobec łapówkarstwa prezes próbował zmienić zasady wynagradzania sędziów. W tej chwili wygląda to tak, że po meczu gospodarz idzie do szatni i tam wręcza im pieniądze. Przeciętnie około 1300 zł. Oczywiście za pokwitowaniem. - Przecież ja powinienem uregulować należności za wszystkie mecze na koniec miesiąca przelewem na podstawie jednej faktury – denerwuje się Purchała. - Bo jak to wygląda? Pytają mnie gdzie idę, a ja odpowiadam, że zapłacić sędziom. Pozostaje niesmak – krzywi się.

Koniec współpracy z Andrzejem B.

Podejście prezesa nie przeszkadzało mu jednak radzić się zamieszanego w aferę korupcyjną Andrzeja B. Do czasu. - Pana Andrzeja B. nie ma już w klubie, nie ma też u mnie w firmie. Został zwolniony ponad miesiąc temu. Przeprowadziłem z nim męską rozmowę. Powiedziałem, żeby nie przychodził na mecze, bo PZPN twierdzi, że jest persona non grata. On nie mógł się z tym pogodzić – mówi Purchała. Czy odmowa udzielenia licencji na grę w trzeciej lidze mogła mieć jakiś związek z tym, że Andrzej B. nie został poproszony o odejście nieco wcześniej? - Według mnie nie powinna mieć na to wpływu, ale nie jestem w stanie tego ocenić. Bardzo możliwe, że jakiś miała – przyznaje prezes. - Z powodu tej sprawy na łamach prasy i w programie telewizyjnym klub został obrzucony epitetami. To też mogło mieć wpływ – dodaje zaraz.

Tak czy inaczej oficjalnym powodem odmowy jest zadłużenie, które powstało za poprzednich zarządów. W rezultacie powstanie nowy podmiot o nazwie Hutnik Warszawa Sp. z o.o. To oznacza start z drużyną od piłkarskiego zera, czyli B-klasy. - Znajomi obstawiali, że teraz to już chyba zrezygnuję. Ale ja jestem upartym człowiekiem. Lepiej startować od zera niż na minusie – przekonuje. - Dla piłkarzy to będzie jednak zsyłka – smutno kiwa głową.

Czy prezes żałuje?

Być prezesem klubu piłkarskiego nie jest prosto. To nieustanna walka ze związkiem, urzędami i chaosem pozostawionym przez poprzedników. I to za własne pieniądze. Czy Maciej Purchała żałuje, że się w to zaangażował? - Czasami mam chwile zwątpienia. Pytam się "Maciek, po co ci to wszystko?". Ale co ja bym robił? Może bym się zapił na śmierć, może bym zaczął ćpać. A tak w wolnych chwilach jadę na stadion, oglądam mecz, żyję tym – mówi.

- A co do pieniędzy… - zawiesza głos. - Trumna nie ma kieszeni. Do życia potrzebuję tyle, ile potrzebuję. Samochód mam, gdzie mieszkać i co zjeść - też. Pieniądz sam w sobie nie ma żadnej wartości. Nabiera jej w momencie wydania go. Przychodzi taki moment w życiu każdego człowieka, że dawanie daje więcej wartości niż branie – przekonuje.

Z tego powodu właśnie wystawił swój samochód na licytację charytatywną. Uzyskane z niej środki przekazane zostaną na leczenie syna trenera Hutnika Grzegorza Faberskiego. Chłopiec cierpi na zespół Aperta.