Na co do kina?

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
W tym tygodniu można śmiało wybierać między animowaną baśnią, realistycznym filmem społecznym i wariacją na temat kina gangsterskiego. Ale od komedii o kolorowym Las Vegas lepiej trzymać się z daleka.
"Frankenweenie 3D”, reż. Tim Burton

Niektórzy nazywają tę trójwymiarową, czarno-białą (!) animację "The best of” Tima Burtona. Wielki ekscentryk Hollywood wrócił do swojego wczesnego krótkiego metrażu o chłopcu z małego miasteczka, który ożywia swojego psa. Rozbudował scenariusz, dodał kilka wątków i wprowadził znacznie więcej swojej niepohamowanej wyobraźni z pogranicza bajki i makabry. Uniwersum Frankenweeniego budzi fascynację i strach. Ale za tymi fantasmagorycznymi obrazami kryje się świat amerykańskiej prowincji. Zamknięty i nietolerancyjny, gdzie trudno przetrwać młodym ekscentrykom. Takim jak bohater. Takim jak Burton.

"Frankenweenie” jest także pięknym hołdem dla dawnego kina. Odnajdywanie cytatów z klasycznych filmów sprawia prawdziwą frajdę. A do tego wszystkiego wątek polskiego imigranta – mądrego nauczyciela fizyki, który złorzeczy: "Tu nikt nie szanuje nauki. Tam, skąd pochodzę, nawet mój hydraulik ma nagrodę Nobla”.

"To tylko wiatr”, reż. Benedek Fliegauf

W Polsce bijemy się o "Pokłosie”. Tymczasem Węgrzy uczciwie rozliczają się z własnymi, współczesnymi winami. Benedek Fliegauf zainspirował się artykułem z gazety o pogromach Romów sprzed kilku lat. Opowiada o swoim kraju z punktu widzenia "obcego”. Młody Rom w jego filmie próbuje ułożyć sobie życie, znaleźć miejsce w społeczeństwie. Jednak pozostaje wykluczony, a wokół widzi coraz więcej aktów przemocy na tle rasowym. Kolejne rodziny padają ofiarą seryjnych mordów. Szorstki, realistyczny film momentami drażni konwencją znaną z festiwalowego kina. Ale nie można odmówić mu piorunującej siły rażenia. Fliegauf udowadnia, że artyści wciąż mogą zabierać istotny głos w dyskusjach o problemach dzisiejszej Europy.

"Zabić, jak to łatwo powiedzieć”, reż. Andrew Dominik


Dominik zaczął uchodzić za wschodzącą gwiazdę reżyserii po westernie "Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”. Teraz porzuca Dziki Zachód, ale wciąż rozlicza się z amerykańskimi mitami. Tworzy obraz moralnej pustki pogrążonego w kryzysie społeczeństwa. W wystylizowanych scenach przemocy z etosu odarci są wszyscy. Grany przez Brada Pitta płatny zabójca, jego ofiary, mafijni bossowie. W obskurnych barach z ekranów telewizorów Barack Obama wygłasza hasła o równości i solidarności. Ale z ulic odstręczającego, prowincjonalnego miasta wszelkie wartości wyparł pieniądz. Sprawne kino kryminalne i bolesna diagnoza kondycji Ameryki.
OSTRZEŻENIE: "Żądze i pieniądze”, reż. Stephen Frears

Stephen Frears jest jednym z najlepszych brytyjskich reżyserów. Od lat sprawdza się w różnych gatunkach, zrobił m.in. kilka klasycznych filmów telewizyjnych w złotych czasach BBC, świetny dramat społeczny „Moja piękna pralnia”, kostiumowe "Niebezpieczne związki”, kultowe "Przeboje i podboje”. Zachwycił "Królową”. Lubi kręcić komedie i nawet jeśli nie zawsze są one wybitne, Frears gwarantuje błyskotliwy humor i inteligencję. Ale każda gwarancja ma aneks pisany małym drukiem.

"Żądze i pieniądze” kompletnie mu nie wyszły. Tandetna, głupawa, nudna komedyjka z Rebeccą Hall i Bruce’m Willisem męczy i nuży. Niewiele się w niej klei. Naginana historia dziewczyny, która robi karierę wśród zawodowych hazardzistów w Las Vegas, nie ma chyba żadnych styków z rzeczywistością. W środowisku graczy żaden z bohaterów nie ma  charyzmy. A wszystko dosyć szowinistyczne i wtórne. Szkoda. Na szczęście Frears ma już trzy kolejne projekty w produkcji.