Kryminalny Wprost: Bursztynowa Gorączka

Kryminalny Wprost: Bursztynowa Gorączka

Dodano:   /  Zmieniono: 
 
Mój pierwszy rozmówca mówi: - To ziemia faraonów, obiecana.
Gdańskie Stogi wyglądają jakby żywcem wyjęte z mrocznego „Rzymu" Felliniego: szarość poprzerastana grzybem i zaciekami, zdeptane trawniki, powyginane chyba-kiedyś-huśtawki, gromady bezpańskich, ujadających psów. Tylko rozdzierający uszy, nieludzki pisk tramwajów linii numer jeden, dziewięć i trzynaście zakłóca ten spokojny, obrzydliwy porządek.

Mój piąty rozmówca ucina: - Gdy ktoś za dużo gada, wówczas kończy jak tamten facet na ulicy Stryjewskiego, przed księgarnią, w biały dzień. Samochód jechał pomału, wyskoczył z niego człowiek, dźgnął faceta, wskoczył i odjechał. Choć Stryjewskiego to na Stogach jedna z głównych ulic, dziwnym zbiegiem okoliczności nikt nie zapamiętał ani numeru rejestracyjnego wozu, ani jego koloru, ani marki. Ludzie teraz inteligentni, wykształceni; widzą, że bliźni zbłądził, więc wolą uczyć się na jego błędach, nie na swoich.

*
Jedna wersja legendy mówi, że wszystko zaczęło się od Adama. Tak podobno miał na imię jeden z dwóch braci bliźniaków, którzy pracowali przy budowie „Siarkopolu". Teren był podmokły, zwykłe fundamenty nie wystarczyły i trzeba było umocnić grunt słupami betonowymi. Jakiś inżynier wpadł na pomysł, żeby słupy te wpuszczać w otwory wypłukane wodą pod ciśnieniem kilku atmosfer. Właśnie w trakcie prowadzenia tych prac woda miała wymyć bryłki bursztynu, wielkie jak pięść. Adam był chłopakiem z fantazją. Zwolnił się z pracy, wyłowiony bursztyn sprzedał, a za otrzymane pieniądze kupił pompę. W ten sposób został pierwszym gdańskim bursztyniarzem.

Inna, bardziej prawdopodobna wersja legendy głosi, że na gniazda bursztynu natrafiono między gdańskimi dzielnicami Stogi i Nowy Port w czasie prowadzenia rutynowych badań geologicznych. Wieść, mimo że nie podana do wiadomości publicznej, rozeszła się lotem błyskawicy. Z każdym dniem przybywało kopaczy. Na Stogach (i nie tylko) zaczął masowo ginąć sprzęt przeciwpożarowy: węże, kilofy, łopaty, bosaki. Wszystko przydawało się w kopaniu.

W latach 1968-1970 działały już zorganizowane, nieźle wyposażone grupy, trudniące się nielegalnym wydobywaniem jantaru. W miejsce łopat zaczęto wprowadzać motopompy, wypłukujące nawet do głębokości dwudziestu metrów. Prace prowadzono przeważnie nocą, na obszarze około pięciuset hektarów - w lesie wydmowym oraz na polach irygacyjnych, między ulicą Sucharskiego, Portem Północnym i Górkami Zachodnimi na Stogach. Odbiorców nie brakowało. Nasz rynek zaczął bowiem w tym okresie odczuwać niedobór bursztynu, w związku z wydatnym zmniejszeniem - z kilku ton do kilkuset kilogramów rocznie - importu z ZSRR. Radzieccy jubilerzy zaczęli przysyłać gotowe wyroby. W roku 1971 Wydział Handlu i Przemysłu Urzędu Miejskiego w Gdańsku, próbując ukrócić nielegalne pozyskiwanie jantaru, rozpoczął wydawać oficjalne zezwolenia prywatnym kopaczom. W 1971 wydano ich dwanaście, w 1972 - trzydzieści. Kopaczy opodatkowano, zobowiązując m.in. do odstawiania uzyskanego bursztynu do państwowych punktów skupu oraz do rekultywowania na własny koszt terenów poeksploatacyjnych. Wszystkim wyznaczono działki, określono ich granice. System nie zdał jednakże egzaminu. Bursztyniarze nie trzymali się swoich działek, a o rekultywacji nawet im się nie śniło. W tej sytuacji z końcem 1972 roku wszystkie pozwolenia zostały odebrane. Wydobywanie bursztynu zmonopolizowało państwo. W latach 1973-1974 pozyskiwaniem jantaru zajmowało się Gdańskie Przedsiębiorstwo Kruszyw i Surowców Mineralnych". Jeden kilogram bursztynu w skupie kosztował wtedy średnio tysiąc złotych.

Przyglądałem się pracy ekipy Orłowskiego na miejscu, w lesie. Teren robót nie był oczywiście, zgodnie z zaleceniem, ogrodzony. Nie znalazłem też nawet śladu prowadzenia jakichkolwiek prac rekultywacyjnych. Las wydmowy, a właściwie to, co z niego pozostało, zrobiło na mnie nieprzyjemne wrażenie. Gdziekolwiek spojrzeć - poprzewracane drzewa i dół przy dole, a każdy o średnicy od dwóch do czterech metrów i głębokości mniej więcej pięciu metrów.

- Jeśli chodzi o rekultywację terenu - tłumaczył się Orłowski - to podpisaliśmy umowę z Miejskim Przedsiębiorstwem Budownictwa" i Konserwacji Terenów Zielonych.

Rozmowę przerywała nam raz po raz włączana motopompa. Wodę ciągnięto z pobliskiego bajora, a potem pod ciśnieniem siedmiu atmosfer wtłaczano w głąb ziemi. Wymywane przez.wodę kamienie, korzenie i bursztyn trafiały do tzw. kaszorków - gęstych sit. Drobnica spływała z wodą po niewielkim zboczu. U jego podnóża czekały dziesiątki małych sitek, trzymanych przez wagarowiczów, emerytów, rencistów, ludzi ze stałym i bez stałego zajęcia, nawet przez inwalidów na wózkach. U podnóża zbocza klęczeli w błocie kibice.

Przychodzili każdego dnia, praw,ie zawsze ci sami. Latem dołączali do nich wczasowicze, żądni wrażeń, a czasami także mniejszej gotóweczki. Kibice rozmawiali niechętnie, nie pozwalali się fotografować, na widok milicyjnego wozu w okamgnieniu rozpierzchali się w krzaki. Kibice czasami ginęli. Ostatnio, w 1984 roku, znaleziono zasypanego w dole dwunastoletniego chłopca. Poszedł w rejon ulicy Sówki na Stogach szukać bursztynu.

Wydobyty przez pracowników Terenowego Zakładu Eksploatacji Bursztynu jantar wędrował do bazy przy ulicy Łowickiej. Tam sortowano go i pakowano. Po zakładzie oprowadzał mnie starszy referent Jerzy Drzewuski. W jednym z pomieszczeń wskazał na stojące.w kącie worki. Na przyczepionej do nich kartce przeczytałem: „Depozyt MO - trzy worki. 20 sierpnia 1979 roku". .

Od przedłużenia ulicy Stryjewskiego-Budzysza, prowadzi w stronę lasu wydmowego ulica Kaczeńce, która oddziela ogródki działkowe od wysypiska śmieci. Do roku 1978 przy ulicy Kaczeńce urzędowali również bursztyniarze. Państwowi wydobywcy mieli swoją bazę przy Łowickiej, nielegalni - swoją przy ul. Kaczeńce.
W roku 1978 Miejska Służba Porządkowa zlikwidowała większość rozpadających się rachitycznych szopek bursztyniarzy. Część z nich przeniosła się na Zachodnie, reszta do Sobieszewa, ba, na teren Zarządu Portu Gdańsk w okolice rafinerii i „Siarkopolu" i rejon Portu Północnego.

Na bursztyniarzy mówi się na stogach "dzicy".

„Dzicy" byli zawsze. Miejscowi i przyjezdni. Z daleka i z bliska. Z całej Polski. Wypłukują bursztyn w sobie tylko wiadomych miejscach o różnych porach doby, najczęściej jednak, nocy. Sobie tylko wiadomych miejsc jest coraz mniej. Rozgrzebali las i pola irygacyjne, brali się nawet za prywatne posesje. Jesienią 1978 roku zaczęli wypłukiwać bursztyn w ogródku Stanisławy J. w Świbnie, plebanii kościoła na Stogach, na cmentarzu. Rozkopali trawniki przy ulicach: Niskiej i Wrzosy na głębokość od sześciu do dziesięciu metrów, podmyli tory tramwajowe linii numer dziewięć - na plażę. Walnie przyczynili się do zanotowania na Stogach – tylko w roku 1980 - sześćdziesięciu dwóch przypadków uszkodzenia urządzeń wodociągowych.

Sprzęt „dzikich" jest coraz nowocześniejszy, organizacja coraz lepsza. W miejsce motopomp spalinowych; zaczynają stosować elektryczne, pracujące prawie bezszmerowo. Coraz częściej używają samochodów, także terenowych, lubią radiotelefony.

Nasi ludzie - powiedział mi latem 1979 roku porucznik Mieczysław Moczkowski - zatrzymali od roku 1971 do chwili obecnej ponad 380 różnego rodzaju motopomp, w tym kilkadziesiąt elektrycznych i prawie 1,5 tys. węży przeciwpożarowych. Poza tym zebrany kilka tysięcy sztuk innego sprzętu jak np.: kaszorki, łopaty, akumulatory koryta do oczyszczania urobku. Tylko w latach 1975-1978 przekazaliśmy do skarbu państwa około 650 kg bursztynu i wyrobów o wartości ponad 2 mln zł, a na poczet kar zabezpieczyliśmy 400 tys. złotych i 500 dolarów USA.

Porucznik Moczkowski opowiedział również o jednej z akcji przeciwko bursztyniarzom:

„Wziąłem kilku ludzi po cywilnemu doszliśmy w teren. Nie dało się tam, niestety, przejechać samochodem. Gdy przyszliśmy na skraju lasu, zauważyliśmy ujeżdżający zeń wóz konny. Próbowaliśmy go zatrzymać, lecz woźnica nie reagował. Po kilkunastu minutach odnaleźliśmy go. Stał rozładowany, jechaliśmy z powrotem. Po drodze zdjęliśmy nic nie podejrzewającego czujkę - bezrękiego mężczyznę z trąbką myśliwską - i udało nam się podejść bursztyniarzy na jakieś 10 metrów. Mimo pełnego zaskoczenia złapaliśmy tylko jednego »dzikiego« , i kilku kibiców. Zabraliśmy też cały porzucony sprzęt”.

Nieznajomy taksówkarz wiezie mnie w kierunku Górek Zachodnich, na Łowicką. Szyld Terenowego Zakładu Eksploatacji Bursztynu wisi na swoim miejscu, jak dawniej, ale sam zakład zamknięty jest na głucho. Pod presją komitetu osiedlowego na Stogach unieruchomiono go na przełomie roku 1980 i 1981. Nieznajomy taksówkarz wskazuje mi miejsce i adres znajomego bursztyniarza. Jesteśmy w centrum Stogów, w pobliżu ulicy Stryjewskiego.

-    Niech pan przyjdzie wieczorem - spławia mnie żona bursztyniarza. - może uda się panu dogadać z mężem, wątpię. To bardzo trudny człowiek, od lat żyjemy w separacji.

Z danych KW MO wynika, że zajmuje się tym (tzn. nielegalnym pozyskiwaniem jantaru - przyp. P.G.) stale 600 osób, zaś dla 200 bursztyniarstwo jest jedynym stałym źródłem dochodu'' (z artykułu Doroty Abramowicz pt. “My wiemy, że oni wiedzą, że my wiemy..."; „Wieczór Wybrzeża" z 22-24 października 1982 roku).

Gdańscy bursztyniarze gromadzą się najchętniej w restauracji „Jachtowa" i kawiarni „Sambia". Oba lokale znajdują się w centrum Stogów. W lecie 1979 odwiedziłem je. W stylowo urządzonej „Sambii" nikt nie chciał o bursztyniarzach mówić. Bufetowa, w odpowiedzi na pytania, rozkładała jedynie ręce w nieszczerym geście. Znacznie więcej dowiedziałem się w „Janowej”.

- Przedtem „Jachtową" kierowała kobieta - powiedział mi w 1979 roku zastępca kierownika restauracji, Franciszek M. - Nie umiała sobie poradzić z klientelą. Mam na myśli tę jej kłopotliwszą część - bursztyniarzy. Przychodzą tu codziennie. Obracają sumami, o których nam się nawet nie śni, wszczynają bójki. Są straszni, grożą mi, wypuszczają powietrze z kół samochodu.

Franciszek M. i jego szef - Marek L. - nosili się w 1979 z zamiarem odejścia. Na jedenaście osób, które powinny być zatrudnione w kuchni - pracowały trzy. Zdarzało się, że rękawy musieli zakasywać także M. I L. Chętnych do pracy nie mogli znaleźć. Kobiety bały się bursztyniarzy, wolały spokojniejsze lokale. Pracując w „Jachtowej” musiały się liczyć z tym, że nawet o czwartej nad ranem, po zamknięciu, będą gonione po ulicach, czasami bite.

W grudniu 1984 roku nie zastałem już w „Jachtowej" ani Franciszka M., ani Marka L. Obaj przenieśli się na Zaspę. Jeden pracuje w uspołecznionej gastronomii, drugi w nieuspołecznionym handlu. Obaj mieli dość utarczek z „dzikimi". Nowym kierownikiem restauracji jest Jan W.

- Na razie - powiada - nie narzekam. Lokal w remoncie, bursztyniarze przenieśli się na parter, do cocktailbaru. Zaglądają też do baru mlecznego „Stokrotka".

- Tak - potwierdza szefowa „Stokrotki" - przychodzą. Najczęściej z rana, po pracy, w tych zabłoconych po uda buciorach. Zjedzą coś, czasami wypiją przyniesione wino. Kto przychodzi? No, „Słoń" raz po raz wpadnie, a innych nie znam. Nie awanturują się. Są spokojni, bo zmęczeni. Jak to po całonocnej pracy.

Bursztyn należy do tzw. kopalnych żywic. Pochodzi od wymarłej już sosny bursztynowej, występującej na kontynencie europejskim w okresie trzeciorzędu. Około czterdziestu milionów lat temu, m.in. w rejonie polskiego wybrzeża, nastąpiła zmiana klimatu. Jej rezultatem było wzmożone wydzielanie przez drzewa żywicy. Następnie lasy te stały się łupem morza. Żywica skamieniała i zamieniła się w jantar - „złoto Bałtyku". W Polsce występuje jedynie w formie tzw. „soczewek namytych" i „gniazd". Prawdziwych złóż bursztynu, takich jak na Półwyspie Sambijskim w pobliżu Kaliningradu, nie posiadamy.

Legalnie na Stogach nie wydobywa bursztynu już nikt, nielegalnych poszukiwaczy jest wielu.

- Żyją tu razem z nami - mówi człowiek z komitetu osiedlowego - i kłują w oczy coraz nowszymi samochodami. My to widzimy i niczego nie możemy zrobić. Wprawdzie napisaliśmy niedawno protest-song do generała Kiszczaka, ale czy to coś pomoże? Niechby ich chociaż opodatkowano, już korzyść by jakaś z tego była.

Mój piąty rozmówca, syn człowieka z komitetu osiedlowego, boi się mówić. Najpierw ku przestrodze rozgadanego ojca opowiada historię faceta zadźganego przed księgarnią na Stryjewskiego, potem przypomina fakt znalezienia na plaży - przed dwoma laty – ciała wykastrowanego bursztyniarza, a na koniec wspomina, jak to bursztyniarze przywiązali swego kolegę do drzewa, nalali mu do gumowych butów benzyny i podpalili. Na szczęście - tego ostatniego udało się uratować.

- Tacy są - mówi mój piąty rozmówca - i dlatego nie warto za dużo przewracać językiem. Jeden ze mną pracuje, bo jest przymus, ale jak tylko chwyci większe „gniazdo”, zaraz go w pracy nie ma. Innych widzę, jak jeżdżą ulicą Sówki. Prawie każdego wieczora, póki ziemi nie skuje lód, ciągnie ich do lasu.

Osiemnastego października 1982 roku „Wieczór Wybrzeża" wydrukował ogłoszenie: „Tylko u nas możesz sprzedać za atrakcyjne ceny surowiec bursztynowy (...) Nowe, wysokie ceny, nagrody pieniężne i rzeczowe oraz anonimowość zakupu gwarantują ci pełną satysfakcję z dokonanej transakcji w SPRA »Bursztyn« w Gdańsku-Wrzeszczu, ul. Kochanowskiego 41". Dalej idą ceny. Za jeden kilogram od tysiąca siedmiuset do dwudziestu czterech tysięcy złotych. Spółdzielnia obiecuje również za jednorazowe dostawy o wartości powyżej osiemdziesięciu tysięcy złotych specjalne premie, a za mniejsze - udział w losowaniu nagród.

-    Te „nowe, wysokie ceny" są już wyższe - powiada mój piąty rozmówca. - Coś ze trzydzieści kawałków za kilogram w najlepszym gatunku. Dobry bursztyniarz, taki z fartem, może przez noc wycisnąć nawet pół miliona złotych.

Bursztyniarz, z którym umówiony, jestem na wieczór, nie miał od dawna fartu, a poza tym nie jest człowiekiem trudnym, jak go zaanonsowała żona, lecz prymitywnym.

- Ludzie powiadają - wyłożył mi swoją maksymę - że trzeba bursztyn moczyć w spirytusie i potem pić ten wywar. Mówią, że bursztyn daje zdrowie. Może i tak, ja się na tym nie znam. Wiem za to, że bursztyn przynosi wielkie pieniądze i dlatego nie spocznę, póki go zupełnie nie wydobędę i nie sprzedam.

*

Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych geolodzy szacowali zasoby gdańskiego bursztynu na dwieście ton. Od tamtej pory wydobyto go niemało, ale na Stogach mówi się, że jeszcze na parę lat wystarczy. Na bursztynową gorączkę nie pomaga nawet bursztyn moczony w spirytusie.

Wprost, 27 stycznia 1985, nr 4 (113)