Władza (z) internetu

Władza (z) internetu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Internet – jak żadne inne medium - daje możliwość dwustronnej komunikacji między wyborcami a politykami, tudzież innymi osobami publicznymi. Dziś można być przyjacielem Bono z U2 czy Roberta Kubicy bez wychodzenia z domu. Można też zadać w sieci pytanie liderowi grupy Metallica, kiedy przybędzie z kolejną trasą do Europy. Albo podyskutować ze znaną profesor-diablicą.
Co Internet wyciąga z człowieka? Zapewne wszystko, co najgorsze, bo jeśli ktoś pozwala mi komuś dowalić, to dowalę i to dowalę mocno. Dowalę mocno, bo nie mogę tego zrobić osobiście (za krótkie ręce), a gdybym mógł, to i tak bym nie dowalił (za duża obstawa), a jeśli nawet bym dowalił, to i tak prędzej czy później musiałbym się obudzić z tego snu. W sieci mogę bezcześcić, znieważać, poniżać, ganić, demonizować, mitologizować – i włos mi z głowy nie spadnie.

Ale nie w terrorystycznych zagrywkach rodem z podwórka Donalda Tuska widziałbym przyszłość polityki połączonej z Internetem. Internet został niedawno ochrzczony mianem piątej władzy. Dziś bez Internetu nie można sprawować władzy. Opinia publiczna nie śpi i harcuje w sieci. Na razie kluczowymi narzędziami są: blogi, chatroomy i portale społecznościowe.


Portale społecznościowe stanowią wrażliwą tkankę. To one najszybciej reagują na zmiany otoczenia. Wydarzenia ostatnich dni i miesięcy to potwierdzają. Facebookowa grupa „NIE dla pochowania Kaczyńskich na Wawelu" liczy dziś 44 229 fanów. To poważna grupa. Żeby nie rzec: grupa nacisku. Grupa „Akcja krzyż” liczy obecnie 1754 fanów. „Gdzie jest krzyż?” - 1549. A powstają coraz bardziej oryginalne grupy - „Jest krzyż, jest impreza”, albo... ”Olej krzyż, zostań ninją”. Ja sam wczorajszy wieczór spędziłem na wirtualnym zabijaniu Napieralskiego, Komorowskiego i Hanny Gronkiewicz-Waltz czyhających na krzyż. Krzyża nie uratowałem. Ale może uda się to w drugiej części tej facebookowej gry. Podobno ma być lepsza grafika, combosy, bogatszy ekwipunek, większy dobór postaci i arsenału broni.


Grupy powstałe ma portalach społecznościowych choć nie są trwałe, a ich zasięg jest ograniczony, dają możliwość stosunkowo łatwej mobilizacji tłumu. Nie zgadzam się z niektórymi opiniami, że z takich inicjatyw wyrastają ruchy społeczne. To za dużo powiedziane. Ale przecież nie każda wielka inicjatywa kończyć się musi sformułowaniem długotrwałego planu działań, by wstrząsnąć posadami świata. Kto posiadł zdolność szybkiego reagowania, kto z zapałem odpowiada nastrojom społecznym internautów, kto skutecznie manipuluje opinią społeczności internetowej, ten kontroluje portale społecznościowe. Kto kontroluje portale społecznościowe, ma kawałek torciku władzy. Spory kawałek.


Polska przestrzeń polityczna przypomina niewzruszoną górę lodową. Zmieniają ją tylko nagłe i przypadkowe zderzenia z liniowcem. Widać to zwłaszcza po wynikach ostatnich wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Parlament stworzył skostniała strukturę. Nikomu z wewnątrz nie opłaca się jej zmieniać. To wyjątkowy organizm, który, choć chory, kuracji poddawać się nie chce. Taki stan powoduje, że ugrupowania pozaparlamentarne, małe, cieszące się góra 2-3 % poparciem, muszą szukać alternatywnych rozwiązań. A rozwiązań jest kilka: fuzja ze starszą siostrą, fuzja z niedorozwiniętą siostrą, wystrzelenie w kosmos. Przy czym najkorzystniejsza jest ta ostatnia opcja.


Dzięki internetowi partie marginalne swoje istnienie oprzeć mogą na serwisach społecznościowych. Przykładem niech będzie tu niedawno powstałe facebookowe ugrupowanie Partia Ochrony Zwierząt (991 znajomych). To quasi-partia, którą założyli separatyści z Partii Zielonych. Jeden z nich, Adam Fularz, swoje odejście tłumaczy brakiem radykalnych zmian w środowisku partii zielonych. Po miesiącu od stworzenia grupy Adam Fularz tłumaczył mi, że wraz z koleżanką założyli „nową partię na Facebooku", który dla mnie jest kwintesencją Internetu. I udało się! Partia to nie majątek fizyczny, ani powypełniane kwity, ale kapitał ludzki - działająca i żywa organizacja. „Liczba naszych fanów jest chyba 10 razy większa [faktycznie jest to 4 razy więcej - przyp. MK] niż np. liczba fanów PSL-u, partii współrządzącej Polską!” – cieszą się organizatorzy. Na razie jest to partia jednego postulatu: ekologii. Ale drogi polityki realnej i wirtualnej coraz bardziej krzyżują się. Kto wie...

Kto wie, o co chodziło Adamowi Bielanowi z PiS, gdy w dniu katastrofy samolotowej pod Smoleńskiem i tuż po niej relacjonował na Twitterze przebieg jego pielgrzymki do polskiej Golgoty XXI wieku. „Jesteśmy w drodze" (twitt). „Straszny widok” (twitt). „Składamy wieniec” (twitt). Śledziłem jego kliknięcia z przejęciem. I dziś wiem, kto był pierwszy przy zgliszczach tupolewa. Twitter. Był to dzień, kiedy zaczęła się walka o zagarnięcie tej tragedii dla siebie. PiS wyszło z tej lekcji pomyślnie. Klikał, blipowal, twittował. I my to pamiętamy.


A co z blogami? Mówi się, że kultura bloga odchodzi do lamusa. Boom na blogi przypadł na pierwsze lata tego tysiąclecia. Wtedy to znani politycy, dziennikarze, ludzie sceny i estrady zaczęli przelewać na ekran monitora wszystkie swoje dzikie pomysły i oryginalne spostrzeżenia. Blogi służyły też przeciętnym wyjadaczom herbatników, by wyrazić swoją dezaprobatę wszystkim i wszystkimi. Tak jak zrobił to jeden z obywateli Rosji, sfrustrowany bezradnością rosyjskich władz, który na swoim blogu umieścił wpis skarżąc się, że w jego miejscowości nie zainstalowano alarmu przeciwpożarowego. „Oddajcie mi, k..., mój dzwon!" - apelował. Nie musiał długo czekać. Na apel odpowiedział sam premier Władimir Putin. „Jest Pan zuchem (…). Jeśli poda Pan swój adres, gubernator natychmiast wyda Panu dzwon” – odpisał premier.