Miał krwotok wewnętrzny. Zmarł, bo czekał 80 minut na operację

Miał krwotok wewnętrzny. Zmarł, bo czekał 80 minut na operację

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. sxc.hu) Źródło:FreeImages.com
- Gdyby krwotoku dostał w domu, a nie w szpitalu, jego szanse na przeżycie byłyby większe – mówi zrozpaczony ojciec 17-letniego Maćka, który miał czekać 80 minut na operację, od czasu wystąpienia krwotoku wewnętrznego.
W sierpniu 2013 roku u Maćka zdiagnozowano anemię hemolityczną autoimmunologiczną. Po diagnozie chłopiec trafił do szpitala przy ul. Bujwida we Wrocławiu. Terapia jednak nie skutkowała, dlatego zdecydowano usunąć śledzionę. Jak zapewniali lekarze, miał to być rutynowy zabieg.  

18 września 2013 roku, przewieziono Maćka do Kliniki Chirurgii i Urologii Dziecięcej przy ul. Skłodowskiej-Curie. Tam na następny dzień miał się odbyć zabieg.  - Nie poznaliśmy jego lekarza prowadzącego. Pewnie nigdy go nie miał – mówi ojciec Maćka.  

Podczas zabiegu, okazało się, że nie da się usunąć śledziony laserem. Lekarze zdecydowali się na otworzenie jamy brzusznej. Po operacji chłopiec trafił na oddział chirurgiczny. Następnego dnia, od rana Maciek zgłaszał silny ból brzucha.

- Był bezpośredni. Krzyczał. Klął. Cały oddział wiedział, że go boli. Mimo to nie zbadał go żaden chirurg. Nawet nie dotknął jego brzucha – mówi ojciec. Maciek otrzymał leki, które nie skutkowały. Zamiast tego pojawiła się bardzo wysoka gorączka (38,7 st. Celsjusza) i podwyższone tętno. Następnego dnia miała się również odbyć konsultacja z kliniką chorób zakaźnych. W między czasie pielęgniarka wezwała chłopaka do gabinetu na zmianę opatrunku. - Syn słaniał się na nogach. A ona chciała, by przyszedł do zabiegowego. Zawiozłem go. Zwijał się z bólu, a ona kazała mu wejść na wysokie łóżko - relacjonuje ojciec.  Po zmianie opatrunku chłopiec poczuł się znacznie gorzej. Wtedy wezwano lekarza i podano Maćkowi tlen z butli. Aby podłączyć go na stałe do tlenu należało wywieźć chłopca z sali. Niestety łóżko nie mieściło się w drzwiach. Zwijającego się w konwulsjach Maćka przerzucono na inne łóżko i podłączono na stałe do tlenu.  

O godzinie 12:10 zrobiono USG. Dopiero o godzinie 14, po ok. 80 minutach krwotoku wewnętrznego rozpoczęła się operacja, podczas której doszło do zatrzymania akcji serca. Chłopiec trafił na oddział intensywnej terapii. 26 września stwierdzono śmierć pnia mózgu i odłączono Maćka od aparatury. Lekarze stwierdzili zgon.  

Ojciec chłopca po trzech miesiącach złożył w Prokuraturze Rejonowej Wrocław-Śródmieście zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez lekarzy z klinki na ul. Skłodowskiej-Curie. Na zlecenie prokuratury w lutym dokonano ekshumacji i sekcji zwłok. W maju prokurator wniósł wniosek do sądu o zwolnienie lekarzy z tajemnicy lekarskiej. Do tej pory nie przesłuchano jednak pielęgniarek.

Po ośmiu miesiącach biegli ustalili, to co było wiadome już w 2013 roku. „"Przyczyną nagłej i gwałtownej śmierci była ostra niewydolność krążeniowo-oddechowa spowodowana wstrząsem krwotocznym. Przyczyną wstrząsu był krwotok do jamy brzusznej z loży po usuniętej śledzionie, prowadzący do nagłego zatrzymania krążenia. Pomimo przywrócenia akcji serca poprzez zabiegi resuscytacyjne i chirurgicznego opanowania krwotoku z loży po śledzionie, doszło do nieodwracalnego uszkodzenia mózgowia oraz rozwoju niewydolności wielonarządowej" - brzmi raport z autopsji. 

Rzecznik Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu, Małgorzata Klaus, twierdzi, że śledztwo trwa tak długo, ponieważ „Prokurator prowadzący sam ustala i planuje sobie terminy czynności, jakie w sprawie ma do wykonania”.   Szpital nie chce komentować sprawy. Jak mówi rzecznik SPSK nr. 1 we Wrocławiu, „rozstrzygnięcie jej pozostawiają prokuratorowi”.  

TVN24