Zdjęcie konającej siedmiolatki wstrząsnęło światem

Zdjęcie konającej siedmiolatki wstrząsnęło światem

Siedmioletnia Lizzie van Zyl, która w wyniku niedożywienia i złych warunków sanitarnych panujących w obozie w Bloemfontein zapadła na dur brzuszny i zmarła
Siedmioletnia Lizzie van Zyl, która w wyniku niedożywienia i złych warunków sanitarnych panujących w obozie w Bloemfontein zapadła na dur brzuszny i zmarła Źródło: domena publiczna
Brytyjczycy stworzyli obozy koncentracyjne dla burskich kobiet i dzieci. Uwięzieni konali w nich z głodu i wycieńczenia. Najbardziej bolesnym przypadkiem jest historia małej Lizzie van Zyl, która zmarła na tyfus w wieku 7 lat. Zdjęcie umierającej dziewczynki obiegło cały świat. Co więcej, zostało zrobione i wykorzystane w brytyjskiej propagandzie jako dowód, że Burowie zaniedbują swoje dzieci.

Lizzie van Zyl zmarła z wycieńczenia w 1901 roku. Władze brytyjskie internowały dziewczynkę jako zakładniczkę, ponieważ jej ojciec odmówił ujawnienia się i poddania wojskom brytyjskim. Po rozdzieleniu z matką mała Lizzie trafiła do owianego złą sławą obozu w Bloemfontein. Tam, jako córka „burskiego buntownika” otrzymała najmniejszą możliwą rację żywnościową. Szybko zaczęła tracić na wadze. W końcu, wycieńczona durem brzusznym i przymierająca głodem, trafiła do obozowego szpitala. Jej śmierć została wykorzystana przez brytyjską aktywistkę pacyfistyczną, Emily Hobhouse, jako symboliczny przykład fatalnych warunków i złego traktowania panujących w brytyjskich obozach koncentracyjnych. Więziono w nich tysiące burskich kobiet i dzieci, z czego 27 tys. zmarło, nie doczekawszy końca wojny.

Ta liczba to jednak tylko ułamek w skali globalnej. „Obozy koncentracyjne miały swój początek na Kubie, po czym rozprzestrzeniły się na cały świat, pojawiając się na sześciu kontynentach oraz w niemal każdym kraju, i ostatecznie wróciły na wyspę. Od ponad stu lat nie było momentu, w którym całkowicie zniknęłyby z mapy świata. Ich najbardziej znanymi symbolami są baraki i drut kolczasty, ale najważniejszym elementem definicji obozu nie są cechy fizyczne, lecz przetrzymywani w nim ludzie” – pisze Andrea Pitzer w książce „Noc, która się nie kończy. Historia obozów koncentracyjnych”. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak Horyzont, publikujemy jej fragment.

Wewnątrz namiotów i wokół nich brzęczały muchy

Hobhouse wyruszyła, by zobaczyć położony trzy kilometry za miastem pierwszy obóz koncentracyjny. Na spalonym słońcem stepie, u stóp niskiego wzgórza stały nierówne rzędy okrągłych namiotów; na końcu obozowiska postawiono namiot-kostnicę i pokryte blaszanymi dachami budynki lazaretu. Wkrótce dowiedziała się, że każdej rodzinie przydzielono jeden płócienny namiot, pośrodku którego stał maszt utrzymywany linkami przywiązanymi do wbitych w ziemię palików. Z czasem takich schronień miało zabraknąć, więc nowi przybysze spali na wozach lub w wagonach kolejowych.

Idąc w potwornym upale wzdłuż rzędu namiotów, znalazła siostrę jednej z kobiet, z którą rozmawiała w Kapsztadzie. Nie było żadnych krzeseł, więc usiadły na zwiniętych w rulon kocach niczym na stołkach. Wewnątrz namiotów i wokół nich brzęczały muchy, które pokrywały czarnym dywanem każdą powierzchnię. Gdy wypytywała kobietę o warunki życia w obozie, do namiotu wślizgnęła się zabójczo jadowita żmija sykliwa. Hobhouse zaczęła ją tłuc parasolem, aż wreszcie ktoś przyniósł tłuczek i dobił gada.

W odwiedziny przyszli też inni mieszkańcy obozu. Hobhouse poznała między innymi kobietę, którą rozdzielono z piątką dzieci i nie pozwolono jej odwiedzić męża przetrzymywanego jako jeńca gdzieś w Bloemfontein. Była w ostatnich tygodniach ciąży z szóstym dzieckiem i musiała spać na ziemi. „To tylko jeden przypadek” – pisała do ciotki Hobhouse. „Zupełnie zwyczajny, jeden z setek podobnych”.

Brakowało wody i nie było mydła; szerzyła się odra. Zwłoki zostawały czasem w namiotach na tyle długo, że zaczynały się rozkładać. Wśród dwóch tysięcy więźniów obozu koncentracyjnego niemal połowę stanowiły dzieci. Podczas pierwszej wizyty dowiedziała się o schronieniach, które przeciekają podczas burz, dzieciach z durem brzusznym i mężach wywiezionych za karę do obozów jenieckich na odległą o tysiące kilometrów wyspę Cejlon.

Hobhouse przyznała, że komendant obozu stara się uczynić życie przetrzymywanych w nim ludzi jak najbardziej znośnym, ale od początku uważała, że utworzenie obozów było kolosalnym błędem. „Cokolwiek by się nie robiło” – pisała – „nie da się cofnąć tego czynu, który jest ohydny”. Była przytłoczona tym, co zobaczyła, ale chciała pokazać opinii publicznej, że „utrzymywanie tych obozów to morderstwo na dzieciach”.

W ciągu tygodnia od przybycia zaczęła poszukiwania wykwalifikowanych pielęgniarek i przedstawiła powszechny plan gotowania wody rzecznej, aby powstrzymać grożącą epidemię tyfusu. Chociaż niektórzy urzędnicy oferowali pomoc, odkryła, że wielu ludzi na miejscu uważa jej działania za głupie, czy wręcz zdradzieckie. Po tym, jak tysiące Brytyjczyków zginęły z rąk burskich partyzantów, wielu żołnierzy sądziło, że usprawiedliwione są nawet skrajne środki, jeżeli pozwolą one zakończyć wojnę. Teraz, gdy środki te wdrożono, żywili urazę, że zrzucono im na barki tysiące uchodźców, a konflikt nadal trwa.

Brud i choroby

W jednym z wczesnych raportów z Heidelbergu donoszono, że mieszkańcy obozu nie mają do jedzenia nic poza zwłokami padłego z chorób bydła. W innym czarnym obozie mieszkańcy zdołali wyhodować świnie i zasiać ziarno, po czym bezsilnie patrzyli, jak brytyjscy żołnierze zadeptują ich plony i wyłapują zwierzęta. W urzędowym raporcie stwierdza się, że działania te poskutkowały całkowitym zniszczeniem mienia około sześciuset Afrykanów przebywających w obozie, ale „sami tubylcy przyznawali, że takie straty zdarzają się podczas wojny”.

Mieszkańcy czarnych obozów byli również nękani przez burskich komandosów. Nocne wypady na obozy w Potchefstroom i Taaibosch poskutkowały śmiercią jednego z tubylców, a także kradzieżą pieniędzy, ubrań i kilkuset sztuk bydła oraz owiec. W reakcji Brytyjczycy wyznaczyli spośród mieszkańców obozów wartowników, którym rozdali broń. Mimo że w jednym przypadku partyzanci zastrzelili trzynastu wartowników, a także pomimo obaw, że uzbrojenie rdzennych mieszkańców poskutkuje jedynie kolejnymi napadami i rozlewem krwi, straż w czarnych obozach koncentracyjnych pełniło w sumie ośmiuset pięćdziesięciu Afrykanów.

Latryny w postaci rowów oraz przeludnienie powodowały brud i choroby. Uchodźców dręczyły czerwonka, tyfus, ospa wietrzna, odra i zapalenie płuc. W Victoria Nek lekarz odmówił przychodzenia do pacjentów do obozu, żądając, aby chorzy stawiali się w jego gabinecie w mieście. W wielu obozach brakowało lazaretów i pielęgniarek. Kiedy uchodźców atakował tyfus, nie podejmowano żadnych wysiłków w kierunku poddania chorych kwarantannie, mimo faktu, że jest to choroba wysoce zaraźliwa.

Podobnie jak w przypadku burskich matek czarne kobiety obarczano winą, gdy ich dzieci umierały – jeden z inspektorów sugerował, że zjadają one pożywienie przeznaczone dla chorego potomstwa. „Tubylcy” – jak pisał – „nie wydają się troszczyć o dzieci, dopóki te nie osiągną wieku, w którym stają się przydatne”.

Już w 1897 roku nowo mianowany Wysoki Komisarz Południowej Afryki i gubernator Kolonii Przylądkowej Alfred Milner wyznaczył sobie dwa najważniejsze cele. Po pierwsze, chciał przywrócić poprawne stosunki między Brytyjczykami a Burami, a po drugie, chciał chronić rodzimą ludność afrykańską przed uciskiem. Zdając sobie jednak sprawę, że drugi cel czyni osiągnięcie pierwszego niemal niemożliwym, przewidział przyszłe rozwiązanie, zanim jeszcze zaczęła się wojna: „Trzeba tylko złożyć w ofierze »czarnucha«, a cała gra staje się łatwa”.

Po zakończeniu wojny okazało się, że Milner miał rację: Brytyjczycy aktywnie współpracowali z Burami, aby dokonać segregacji rasowej i pozbawić czarnych Afrykanów praw obywatelskich. Ludność tę pozostawiono samą sobie jednak już podczas konfliktu. W chwili zakończenia wojny w obozach brytyjskich przetrzymywano ogółem ponad sto piętnaście tysięcy siedmiuset czarnych Afrykanów – bez blaszanych szpitalnych baraków, akcji dostarczania odzieży i materaców dla nagich i śpiących na ziemi uchodźców oraz bez nadziei na wykarmienie wszystkich.

Założone i zarządzane przez wojsko czarne obozy nigdy nie przeszły pod kontrolę cywilną. Misjonarze, którym udało się do nich dostać, robili wszystko, co mogli, by zwrócić uwagę na kryzys, ale nie udało im się zaradzić najbardziej śmiercionośnym zagrożeniom czyhającym w tych miejscach.

Na słowa potępienia dotyczące szokującej liczby zgonów czarnoskórych Afrykanów w obozach koncentracyjnych nie zdobył się nawet komisarz do spraw tubylców Kolonii Rzeki Oranje. Załączając do swojego pisma statystyki z listopada 1901 roku odnośnie do śmiertelności wśród Murzynów, pisał on do Londynu: „Wskaźnik zgonów wydaje się wysoki, ale sądzę, że w tych okolicznościach nie można go uznać za wygórowany”. Zapewniał przy tym przełożonych, że liczba zgonów z pewnością wkrótce spadnie, a sytuacja na miejscu przedstawia „stan ogólnie bardzo zadowalający”. W kolejnym miesiącu śmiertelność w czarnych obozach sięgnęła najwyższego odnotowanego poziomu, przewyższając nawet wskaźnik dla obozów burskich.

Do chwili zawarcia pokoju na stepie powstało w sumie sześćdziesiąt sześć obozów, w których przetrzymywano ponad sto piętnaście tysięcy czarnych Afrykanów. Z tej liczby nie przeżyło ponad czternaście tysięcy, czyli około 12 proc. tych, którzy przeszli przez obozy. Historyczka Elizabeth van Heyningen zauważyła: „jest oczywiste, że większość dokumentów urzędowych zniszczono”. Niekompletne statystyki wskazują na znacznie większą liczbę zgonów, których w ogóle nie odnotowano. Brytyjski dowódca czarnego obozu w Bloemfontein nie miał jednak wątpliwości, że Wielka Brytania okazała się bardzo hojna: „Konieczność opuszczenia domu wydaje się na pierwszy rzut oka bolesna, ale fakt, że otrzymuje się bezpłatne wyżywienie i schronienie, wynagradza wszystko z nawiązką”.

Emily Hobhouse stwierdziła, że skala występowania czerwonki i innych chorób układu pokarmowego nawet w obozach burskich przewyższa jej zdolność do niesienia pomocy. Podczas wojny obozy przekazano pod zarząd cywilny, co oznaczało, że armia przestała zapewniać pielęgniarki. Hobhouse uważała zresztą, że te przysyłane do Bloemfontein z Kapsztadu były z reguły pijaczkami lub kryminalistkami i nie miały w ogóle przeszkolenia. Nawet tym, które były kompetentne, brakowało odpowiedniego zaplecza i środków medycznych.

Zmarło ponad dwadzieścia siedem tysięcy internowanych Burów

Do chwili kapitulacji Burów, która nastąpiła w ostatnim dniu maja 1902 roku, władze brytyjskie zdołały wyraźnie obniżyć śmiertelność w obozach. Niemniej jednak, jak zauważył historyk Peter Warwick, zmarło ponad dwadzieścia siedem tysięcy internowanych Burów, a więc „prawdopodobnie dwa razy więcej od liczby poległych na polu walki po obu stronach”, a zarazem około 10 proc. ludności.

Prawie 80 proc. zmarłych stanowiły dzieci. Po zakończeniu działań wojennych Emily Hobhouse kontynuowała kampanię na rzecz ulżenia cierpieniu Burów – apelowała do rządu o pomoc w wyżywieniu rolników, których gospodarstwa zostały spalone, oraz w dostarczeniu im zwierząt hodowlanych. W 1905 roku przeniosła się do Południowej Afryki i założyła w Philippolis szkołę przędzalnictwa oraz tkactwa dla burskich kobiet.

*Fragmenty książki Andrea Pitzera „Noc, która się nie kończy. Historia obozów koncentracyjnych” (wyd. Znak Horyzont). Śródtytuły pochodzą od redakcji.

„Noc, która się nie kończy. Historia obozów koncentracyjnych”, autor: Andrea Pitzer