Może mało kto pamięta, ale w lutym 2016 roku „Financial Times” nazywał Jarosława Kaczyńskiego „kingmakerem”, czyli kimś na kształt „rozdawcy koron” (a w dosłownym tłumaczeniu: twórcą królów), dzięki któremu kolejne osoby trafiały na najwyższe stanowiska w państwie. Wtedy wszystko było jasne: Kaczyński niczym szara eminencja wskazywał Andrzeja Dudę na prezydenta, potem podobnie było z premier Beatą Szydło, a Prawo i Sprawiedliwość nie miało za sobą nawet roku rządzenia.
Jednak w tym samym czasie rosła inna formacja, która zrzeszała ludzi ze wszystkich możliwych stron kraju, powstała na podwalinach postawionych przez Pawła Kukiza w wyborach prezydenckich w 2015 roku. Zbieranina Kukiz'15 jeszcze wtedy pozwalała na stworzenie klubu poselskiego, miała sporą reprezentację w parlamencie i w zasadzie do końca roku 2016 osiągnęła szczyt swoich możliwości. Pisałem o tym zresztą lata temu: „Jak ogrywać PiS i resztę opozycji, czyli Kukiz'15 przepis na sukces”.
Proobywatelski i trochę ustawiony okrakiem Kukiz'15 wtedy rzeczywiście zaistniał, a jego posłowie i posłanki – czy to się wielu osobom podoba czy nie – mieli sporo czasu, by swoją pozycję w polityce umocnić. Zresztą najczęściej robili to, porzucając klub, który na koniec kadencji liczył już zaledwie 16 członków.
Wtedy mało kto przyglądał się poszczególnym politykom i polityczkom, zwłaszcza że całe zainteresowanie skupiali ci z PiS, jak obecny sędzia TK, były prokurator w czasach stanu wojennego, Stanisław Piotrowicz. Zresztą nie wszystkich kukizowców traktowano poważnie, a raczej jako parlamentarną egzotykę, ewentualnie jako przystawkę PiS – co w przypadku wielu posłów i posłanek się sprawdziło.