– Jestem gotów walczyć wspólnie z Rosjanami, ale tylko w jednym przypadku: jeśli choćby jeden obcy żołnierz naruszy nasze granice, by zabijać moich rodaków – mówił kilka tygodni temu Alaksandr Łukaszenka, w swoim stylu wygrażając i oskarżając sąsiadów, w tym tradycyjnie Polskę, o spiskowanie przeciwko jego krajowi.
Białoruś do wojny nie przystąpiła. Oficjalnie. Zgodnie z prawem międzynarodowym udostępnienie swojego terytorium do prowadzenia działań wojennych przeciwko innemu państwu, czyni z udostępniającego państwo-agresora. A przecież Białoruś od początku wspiera w ten sposób rosyjską inwazję.
Już pierwszego dnia agresji, z terenu Białorusi ruszyły w stronę Kijowa kolumny koncentrowanych tam od tygodni rosyjskich wojsk. Z Białorusi nadlatywały też wystrzeliwane przez Rosjan rakiety. To stamtąd po raz pierwszy uderzyły Iskandery.
Minister obrony narodowej Litwy Arvydas Anusauskas ocenił, że swoimi działaniami Rosja wykorzystuje Białoruś na tej samej zasadzie, jak swój arsenał atomowy: jako straszak.
„Celem jest odciągnięcie jak najwięcej sił ukraińskich z frontu na granicę z Ukrainą” – napisał na Twitterze.
Każdy ukraiński żołnierz pilnujący granicy z Białorusią, to jeden człowiek mniej na przykład w Donbasie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.