Niderlandy robią w prawo zwrot!

Niderlandy robią w prawo zwrot!

Dodano:   /  Zmieniono: 
Benelux skręca w prawo. W Belgii zwyciężyła partia otwarcie nawołująca do secesji Flandrii, a w Holandii najbardziej prawdopodobny kandydat na premiera Mark Rutte, aby utworzyć silny rząd, zmuszony będzie zawiązać koalicję z prawicowym populistą Geertem Wildersem.
Separatystyczne nastroje w Belgii od lat spędzają sen z powiek mieszkającym na południu Walonom, którzy wykorzystują rząd centralny do dystrybucji zarobionych przez Flamandów pieniędzy do francuskojęzycznej części kraju. We Flandrii uważa się powszechnie, że Walonowie są leniwi (duże bezrobocie na południu kraju), rozrzutni (szczególnie jeśli wydają pieniądze Flamandów) i mniej przedsiębiorczy, a Belgia jako państwo narodowe jest nonsensem.

Trudno dziwić się głosom, które kwestionują sens istnienia Belgii, skoro Bart de Wever, lider nacjonalistycznego Nowego Sojuszu Flamandzkiego (NVA), który zwycięsko wyszedł z batalii o miejsca w Izbie Reprezentantów i Senacie, zapowiedział już, że nie zostanie premierem kraju, którego nie uznaje, a poprzedni premier – Yves Laterme – osiem razy składał dymisję w ciągu zaledwie trzech lat, ze względu na nietrwałość wszystkich koalicji rządowych. Według najbardziej optymistycznego scenariusza, w najbliższych miesiącach zostanie zwiększona autonomia Flandrii. W najgorszym wypadku (dla Walonów) – zwiększy swą autonomię na tyle, ze stworzy odrębne państwo, stanie się członkiem Unii Europejskiej i odetnie pępowinę sąsiadowi z południa.

W obawie przed widmem podziału kraju, obowiązki mediacyjne przyjął na siebie król Albert II. Fiasko koalicji rządowej flamandzkich nacjonalistów z walońskimi socjalistami, którzy wygrali na francuskojęzycznym południu, jest bardzo prawdopodobne, szczególnie, że walońska Partia Socjalistyczna opowiada się nie tylko za podtrzymaniem jedności królestwa Belgii, ale również za utrzymaniem transferu świadczeń socjalnych z Flandrii do Walonii. Jeśli zaawiodą wszystkie możliwości dyplomatycznego porozumienia obydwu koalicjantów, ten sztuczny twór jakim jest Belgia najpewniej się rozpadnie. W tym przypadku okaże się, że król Albert II Koburg jest nagi i bezsilny.

Z innymi problemami boryka się sąsiednia Holandia, uważana za kolebkę libertarianizmu. Czerwcowe wybory –  również przedterminowe – stały tam pod znakiem kryzysu ekonomicznego, przestępczości i problemów z muzułmańską imigracją. Zwycięska centroprawicowa Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD), która zdobyła 31 mandatów w 150-osobowej Tweede Kamer, chcąc utworzyć rząd o spójnych poglądach, będzie musiała zaprosić do rządzenia Geerta Wildersa – radykała, politycznego pariasa oraz islamofoba, który stwierdził, że islam jest „koniem trojańskim Europy".

W tej sytuacji utworzenie skutecznego rządu może być mrzonką. Jeszcze nigdy największa partia nie zdobyła tak małej liczby mandatów. Dodatkowo umowa koalicyjna w Holandii jest przeważnie bardzo szczegółowa i formalna, co może zabrać politykom wiele miesięcy.

Lider VVD, Mark Rutte nie może jednak pozwolić sobie na zwłokę. Przyszły premier musi przedstawić projekt budżetu 2011 w połowie września na uroczystym otwarciu parlamentu. Jeśli więc nie uformuje dość szybko koalicji, to praca nad budżetem przypadnie ustępującemu rządowi Balkenende. Na takiej sytuacji najwięcej zdaje się zyskiwać Geert Wilders.

Protestanckie społeczeństwo holenderskie, choć bardzo podzielone - o czym świadczy liczba partii, które weszły do parlamentu - jest bardzo przywiązani do swoich ideałów. Zwrot na prawo, który dokonał się w ostatnich wyborach, świadczy o tym, jak silnym bodźcem są bieżące problemy.

Wygląda na to, że historia trochę zemściła się na dobrodusznych liberałach z Niderlandów, którzy otworzyli swoje granice dla innowierców z całej Europy dzięki gwarancjom wolności wyznaniowej.  „Koń trojański", którego wpuścili nie tylko obwiniany jest za rosnącą przestępczość w kraju, ale również o podbieranie Holendrom miejsc pracy.

Współczesny świat jest dość odporny (i oporny) na wstrząsy i jakby niechętnie dostrzega pewne znaki. Żeby obudzić Amerykanów, potrzebna byłą śmierć trzech tysięcy ofiar pogrzebanych w gruzach World Trade Center (choć Demokraci do dziś wydają się być nieprzekonani co do natury radykalnego islamu). Serie zamachów terrorystycznych na Bali nie przekonały Australijczyków, zamach w Madrycie – Hiszpanów, w Londynie – Brytyjczyków, w Biesłanie i Moskwie – Rosjan. Holendrom wystarczyła śmierć jednego człowieka.

Kiedy w 2004 roku zamordowano radykalnego liberała Theo van Gogha, Holendrzy zrozumieli jakim zagrożeniem dla ich kraju jest niekontrolowana wolność religijna połączona z otwartością na imigrację. W liście przybitym do ciała van Gogha zamachowiec pisał: „Wiem na pewno, o Europo, że zostaniesz zniszczona". Obecne w parlamencie ugrupowania prawicowe, wyciągnęły z tej historii lekcję.

Poza tulipanami, wiatrakami i drużyną narodową Oranje, Holandia kojarzy się przede wszystkim z wolnością i tolerancją – także względem wyznań religijnych. Czyżby obraz ten miał niebawem ulec zmianie?