Jak zaskoczyło mnie weneckie jury

Jak zaskoczyło mnie weneckie jury

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nie George Clooney, nie Roman Polański, nie William Friedkin. Złotego Lwa na 68 Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji zdobył Aleksander Sokurow za "Fausta" - film, który jury obejrzało dwa razy.
"Faust" Rosjanina Aleksandra Sokurowa to ostatni film, jaki widziałem na festiwalu. Długo zastanawiałem się, czy w ogóle na niego pójść. Ominąłem wieczorny pokaz prasowy z powodu drobnej "zadyszki" filmowej. Jednak szalenie zróżnicowane recenzje dziennikarzy oraz przeczucie podpowiadały, że ten film podczas ceremonii rozdania nagród jakąś rolę odegra. Jury nie mogło przejść przecież obojętnie wobec obrazu zainspirowanego dziełem Johanna Wolfganga von Goethego. Zwłaszcza, gdy jest on ostatnią częścią tetralogii opowiadającej o naturze władzy. Wcześniejsze trzy dzieła Sokurowa poświęcone były Adolfowi Hitlerowi ("Moloch"), Władimirowi Leninowi ("Cielec") i cesarzowi Hirohito ("Słońce").

I rzeczywiście "Faust" "jakąś" rolę odegrał - zdobył Złotego Lwa. Czy słusznie? Jeśli spojrzymy, kogo pokonał - nie. Moimi faworytami do statuetki były znakomita "Rzeź" Romana Polańskiego dowodząca, że podstawą filmu jest dobrze napisany scenariusz oraz "Killer Joe" Williama Friedkina – przewrotny i pełen znakomitego, czarnego humoru kryminał eksplorujący ciemną stronę ludzkiej duszy. Choć "Faust", jak mówi Sokurow, jest nie tyle adaptacją dramatu Goethego, co czytaniem pomiędzy wierszami dzieła – w filmie nie widać tyle inwencji twórczej, co w produkcjach Polańskiego i Friedkina. Oczywiście mogę się mylić. Nie wszystkie informacje płynące z ekranu do mnie dotarły. Fontanny niemieckich dialogów w postaci szybko zmieniających się angielskich napisów nie ułatwiały zadania. Jury pod przewodnictwem Darrena Aronofsky’ego ("Czarny łabędź") miało chyba zresztą ten sam problem, bo – jak ujawniła PAP – film oglądało dwa razy. Dla mnie najciekawszym elementem "Fausta" jest diabeł w postaci lichwiarza i groteskowego pajaca o zdeformowanym ciele, który kłóci się i dowcipkuje ze wszystkimi dookoła.

Srebrny Lew dla "People Mountain People Sea", czyli nagroda za reżyserię dla Chińczyka Shangjun Cai, to kompletne nieporozumienie. Historia mężczyzny ścigającego zabójcę młodszego brata powinna wzbudzać emocje. Nic z tego. Nie, gdy głównym składnikiem filmu są niekończące się ujęcia. Co ciekawe, "People Montain People Sea" Cai był filmem-niespodzianką, czyli jedynym filmem spośród 23 obrazów konkursowych, którego tytuł publiczność poznaje w dniu projekcji. Mimo moich wcześniejszych przewidywań, film-niespodzianka sprawił jednak niespodziankę.

Nagroda Specjalna Jury do twórców "Terraferma" (Stały ląd) powędrowała chyba tylko dlatego, że to włoska produkcja. Przyzwoita. Historia rybaków przechowujących nielegalnych imigrantów porusza, ale to bardziej film telewizyjny - produkcja jakich mnóstwo - niż pełnokrwista fabuła. Nagroda za najlepszy scenariusz dla "Alp" z kolei to już mniejsze zaskoczenie. Osellę zdobyli Efthimis Filippou i Giorgos Lanthimos ("Kieł"), który także wyreżyserował "Alpy", dramat o ludziach, którzy za pieniądze odgrywają zmarłe osoby przed ich bliskimi. Trzeba przyznać, że scenariusz jest zaskakujący. Dopiero po kilkudziesięciu minutach orientujemy się, kim są bohaterowie. Szkoda tylko, że sens tej historii jest niejasny, a gra aktorska miejscami sztuczna. Nie dziwi specjalnie również nagroda za najlepsze zdjęcia dla Robbiego Ryana za "Wichrowe wzgórza", kolejnej adptacji powieści Emily Jane Brontë. Zdjęcia są rzeczywiście wspaniałe.

Na koniec trzeba wspomnieć o nagrodach dla najlepszych aktorów. Puchar Volpi dla Michaela Fassbendera i Deannie Yip to najmniej kontrowersyjna i najwłaściwsza decyzja jury ze wszystkich. Fassbender w dramacie Steve’a McQuenna "Wstyd" wykreował znakomitą postać seksoholika. Yip natomiast w "A Simple Life" Ann Hui wycisnęła widzom łzy w roli gosposi, którą główny bohater – tak, jak ona nim kiedyś – opiekuje się w domu starców podczas jej ostatnich dni życia.