Dlaczego Asad może bezkarnie zabijać Syryjczyków?

Dlaczego Asad może bezkarnie zabijać Syryjczyków?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Chociaż syryjski reżim od niemal roku morduje swoich obywateli - świat nie robi nic, aby się temu przeciwstawić. I niestety niewiele może zrobić.
Pomimo wezwań do powstrzymania spirali przemocy, pomimo presji świata i misji Ligi Arabskiej, a także sankcji gospodarczych, syryjskie władze nie mają zamiaru przerywać pacyfikacji trwających od wielu miesięcy protestów. Reżim Baszara el-Asada zupełnie nie przejmuje się tym, że stracił niemal wszystkich sojuszników (w tym zaprzyjaźnioną do niedawna Turcję). Damaszek wciąż może bowiem liczyć na ciche wsparcie Iranu, Chin oraz Rosji - a zwłaszcza te dwa ostatnie kraje, dysponujące prawem weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, to w obecnej sytuacji cenni sojusznicy dla Asada.

Co można zrobić? Można całą sprawę zbagatelizować – czyniono tak w przeszłości wielokrotnie, choćby w przypadku Rwandy. Jednak zakończona sukcesem interwencja w Libii sprawia, że obecnie pojawiają się apele o powtórzenie libijskiego scenariusza w Syrii. Do takiego rozwiązania wzywa nie tylko Francja, ale przede wszystkim granicząca z Syrią Turcja. Ankarze zależy dziś na obaleniu Asada, bowiem tylko nowe, demokratyczne władze dają szansę na odbudowanie partnerstwa syryjsko–tureckiego.   

Podjęcie akcji militarnej przeciwko Syrii jest jednak mało prawdopodobne, chociaż w teorii Amerykanie mogliby chcieć ją przeprowadzić. Zmiana władzy w Syrii byłaby korzystna nie tylko dla sojuszniczej Turcji, ale również dla Izraela – Syria jest bowiem nieprzejednanym wrogiem żydowskiego państwa. Poza tym, usuwając Asada, Amerykanie wyeliminowaliby najistotniejszego sojusznika Iranu w regionie, co potencjalnie mogłoby osłabić wpływy Teheranu na Bliskim Wschodzie. Waszyngton mógłby natomiast wzmocnić swoją pozycję w regionie, osłabioną po wycofaniu swoich żołnierzy z Iraku.

Hipotetyczne korzyści strategiczne to jedno, a realne problemy to drugie. W akcji zbrojnej musiałyby wziąć udział Stany Zjednoczone, które jednak - po Iraku i Afganistanie - nie palą się do wysyłania swoich żołnierzy do kolejnego kraju oddalonego tysiące kilometrów od terytorium USA. Pogrążone w kryzysie państwa europejskie liżą jeszcze finansowe rany po interwencji w Libii i bardzo powoli zapełniają opustoszałe magazyny z amunicją. Tymczasem interwencja w Libii, w porównaniu do ewentualnej akcji przeciwko Syrii, to niewielka operacja. Syryjczyków jest trzy razy więcej niż Libijczyków, zagęszczenie ludności jest trzydzieści razy większe, a syryjskie siły zbrojne są silniejsze niż libijskie. Innymi słowy – państwa biorące udział w interwencji musiałyby liczyć się z dużymi stratami po swojej stronie i w ludności cywilnej. Koszty polityczne, społeczne i finansowe takiej operacji byłyby więc dużo większe, a kryteria sukcesu niejasne – w Syrii nie ma zorganizowanej partyzantki, która kontrolowałaby część terytorium państwa. Wszystko to sprawia, że prawdopodobieństwo zbrojnej interwencji jest niewielkie. Świadomość tego mają nie tylko państwa zachodnie, ale również sam Asad. I dlatego Syryjczycy wciąż giną.