"Dane zdobyte ze szkół będą porównywane z informacjami uzyskanymi przez wyspecjalizowany wydział Ministerstwa Sprawiedliwości, który zajmuje się tworzeniem szczegółowej bazy znanych terrorystów oraz podejrzanych o próby zamachów" - napisał dziennik powołując się na źródła.
Od ubiegłego miesiąca FBI rozsyła listy do collegów i uniwersytetów z prośbą, aby dostarczały "imiona, adresy, numery telefonów, informacje o obywatelstwie, miejscu i dacie urodzenia, a także o kontaktach z zagranicą" studentów i wykładowców z innych krajów.
Biuro odmówiło udzielenia informacji, do ilu placówek wysłało listy, ani ile odpowiedziało. Poinformowało tylko, że udział w programie jest dobrowolny.
"Nie wymuszamy na uczelniach dzielenia się z nami takimi informacjami. Możemy prosić, a one mogą nam ich udzielać. Nie muszą się jednak stosować (do naszych próśb)" - powiedział rzecznik FBI, Bill Carter. Prośba FBI wzbudziła wiele kontrowersji. Dwóch senatorów wystosowało nawet list do prokuratora generalnego Johna Ashcrofta, w którym podważyli legalność takich działań biura.
Aczkolwiek pomysł FBI spotkał się też ze zrozumieniem. "Ta prośba może wywołać psychologiczny dyskomfort u niektórych osób. Ale nie widzę przeciwwskazań, dla których szkoły miałyby odmawiać prośbie FBI. To po prostu fragment nowego krajobrazu, do jakiego musimy się przyzwyczaić po 11 września" - powiedział Sheldon Steinbach z Amerykańskiej Rady Edukacyjnej.
Po zamachach 11 września ok. 200 collegów i uniwersytetów przyznało się, że przekazało do FBI informacje o podejrzanych przybyszach z zagranicy. Większość z tych sygnałów pozostała bez odzewu - pisze "Washington Post".
Cześć zamachowców, którzy uprowadzili cztery samoloty 11 września ubiegłego roku, uczęszczała wcześniej do amerykańskich szkół nauki latania.
sg, pap