Zdaniem urzędników Ministerstwa Edukacji prace nad „Naszym Elementarzem”, czyli rządowym podręcznikiem, który od września 2014 r. aż do końca tego roku szkolnego był de facto jedynym, z którego korzystali nauczyciele klas I-III szkół podstawowych, były prowadzone ze szkodą dla interesu państwa. W opinii MEN poprzednie kierownictwo resortu mogło przekroczyć swoje uprawnienia. Teraz ocenią to śledczy.
Poślizg w czasie
Historia „Naszego Elementarza” oficjalnie rozpoczyna się w styczniu 2014 r. Ówczesny premier Donald Tusk zapowiada, że za kilka miesięcy wszyscy pierwszoklasiści rozpoczynający swoją przygodę z edukacją otrzymają darmowy podręcznik. Tłumaczy tę decyzję troską o portfele rodziców. Tło polityczne jest jednak nieco inne, we wrześniu 2014 r. w życie wchodzi przymus edukacyjny dla sześciolatków, reformy bardzo źle ocenianej przez zdecydowaną większość społeczeństwa. Darmowy podręcznik ma nieco rozładować napięcia pośród rodziców. Chodzi o to, że wcześniejsze posłanie dziecka do szkoły było nieatrakcyjne z powodu konieczności poniesienia sporych wydatków na szkolną wyprawkę. Opracowanie i wprowadzenie do szkół elementarza powierzono Joannie Kluzik -Rostkowskiej, wtedy świeżo upieczonej minister edukacji. To było jedyne zadanie, jakie postawił przed nią szef rządu, powołując ją na to stanowisko. Jej bliska współpracownica tuż po objęciu przez Kluzik-Rostkowską stanowiska ministra, pytana o plany oświatowe stwierdziła, że liczy się tylko elementarz. – Nie uda się tego projektu zrobić, następnego dnia nas nie ma – nie pozostawiała złudzeń.
Zadanie było bardzo trudne z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że ministerstwo nie jest wydawnictwem, nie dysponuje zasobami ani ludzkimi, ani infrastrukturalnymi niezbędnymi do przygotowywania podręczników. Po drugie, co jest bardzo istotne, prawo nie upoważniało MEN do prowadzenia takiej działalności. Na to nakładała się jeszcze presja czasu. Prawo oczywiście można zmienić i tak też się stało. Powstała tzw. mała ustawa podręcznikowa, która weszła w życie 22 marca 2014 r. Tyle że prace nad podręcznikiem rozpoczęły się wcześniej, gdy MEN nie miało prawa ich zlecić. I to jest jeden z argumentów podnoszonych w zawiadomieniu do prokuratury. Już w lutym 2014 r. dziennikarze zajmujący się edukacją wiedzieli, że nad rządowym podręcznikiem pracuje jedna z agend ministerstwa. Kluzik-Rostkowska pytana, na jakich zasadach powierzyła to zadanie, stwierdziła, że jest to edukacyjny projekt badawczy, który ta instytucja w ramach swojej działalności statutowej może prowadzić. O ile tę sytuację można próbować wytłumaczyć, o tyle trudno znaleźć wyjaśnienie, na podstawie jakiego prawa minister edukacji dokonała wielu czynności, które miały miejsce tego samego dnia – 17 marca 2014 r. Tego dnia zamówiono opracowanie tekstów autorskich do poszczególnych części „Naszego Elementarza”, równolegle powołano komisję przetargową, która stwierdziła, że autor podręcznika zostanie wskazany z wolnej ręki, co więcej, tego samego dnia znaleziono nawet autora, do którego MEN wystosowało zaproszenie do negocjacji. Musiały przebiec błyskawicznie, bo umowę z autorką podręcznika podpisano już następnego dnia. Tymczasem prawo do wykonania tych wszystkich czynności wchodzi w życie dopiero kilka dni później.
Przyjaciółki z „Przyjaciółki”
W kolejnych tygodniach część gmachu Ministerstwa Edukacji zostaje zamieniona w wydawnictwo. By to było możliwe, jednej z agend podległych MEN zostaje rozszerzony przedmiot działalności. Do takiej pracy potrzebni są ludzie z odpowiednimi kwalifikacjami. Kluzik-Rostkowska sięgnęła do swoich znajomych z czasów dziennikarskich. Za przygotowanie podręcznika bezpośrednio odpowiadała Agnieszka Lesiak. To była redaktor naczelna tygodnika „Przyjaciółka”, w czasie gdy Joanna Kluzik-Rostkowska pracowała tam jako wicenaczelna. Z pozycji doradcy gabinetu politycznego nadzorował to wszystko Ireneusz Dudziec, także w przeszłości związany z kolorową prasą kobiecą, m.in. „Galą”. Jego podpisy widnieją na wielu umowach i protokołach związanych z procesem powstawania „Naszego Elementarza”. Ponieważ sytuacji opisanych powyżej było więcej, w zawiadomieniu do prokuratury pojawia się też wątek o działaniach noszących znamiona nepotyzmu.
Głosy krytyczne
Pierwsza część rządowego elementarza zostaje pokazana już pod koniec kwietnia. Wtedy się okazało, że z mapy Polski zniknęła Łódź. W kolejnej części zaprezentowanej kilkanaście tygodni później brakuje świąt Bożego Narodzenia. Medialna krytyka ogranicza się do bardzo podstawowych uchybień. Fachowe nie przebijają się do przestrzeni publicznej. Ale pierwszym bardzo poważnym sygnałem ostrzegawczym, że podręcznik nie jest dobry, są wyniki badania przeprowadzonego wśród nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej przez „Rzeczpospolitą” i SW Research kilka miesięcy po tym, jak rozpoczęli pracę z rządowym elementarzem. Blisko 70 proc. z grupy 1,7 tys. pedagogów, którzy wzięli udział w tym badaniu, oceniło go źle lub wręcz bardzo źle. Krytyka kierowana była zarówno pod adresem zawartości merytorycznej, jak i jakości wykonania. Ministerstwo do tych zarzutów się nie odnosi, podważając metodykę badania. Jeszcze surowsze recenzje pojawiają się w pedagogicznych periodykach naukowych.
Profesor Edyta Gruszczyk-Kolczyńska, współautorka obowiązującej wówczas podstawy programowej z matematyki, w jednej ze swoich publikacji stwierdza wprost, że rządowe wydawnictwo nie uwzględnia właściwości rozwoju umysłowego pierwszaków ani prawidłowości kształtowania pojęć i umiejętności matematycznych. Wskazuje ponadto, że liczne błędy merytoryczne, które znajdują się na stronach matematycznych elementarza, utrudniają rozwój logicznego myślenia dzieci, a przez to nauczyciele nie mogą harmonijnie i skutecznie kierować edukacją matematyczną. Ciekawe fakty dotyczące produkcji tego wydawnictwa wychodzą dopiero teraz. Okazuje się bowiem, że MEN zapłaciło ok. 200 tys. zł za recenzje i opinie do „Naszego Elementarza”.
Czyli kwotę podobną do tej, którą zainkasowali autorzy (203,6 tys. zł). Opracowanie recenzji Dudziec zlecił Instytutowi Badań Edukacyjnych (IBE). Jeden z punktów tej umowy – zagrożony wysoką karą – nakłada na treść tych opracowań klauzulę poufności. Wątpliwości budzi też wysokie wynagrodzenie dla jednego z autorów recenzji, który zresztą szybko potem stał się już współautorem kolejnych części „Elementarza”. Zdaniem naszych rozmówców z IBE zapłacono mu w ten sposób za napisanie od nowa fragmentu podręcznika, z którym pierwotna autorka sobie nie poradziła. Gdy kilka miesięcy temu obecna minister edukacji Anna Zalewska zapowiedziała wycofanie „Naszego Elementarza” z użytku, Kluzik-Rostkowska stwierdziła, że wyrzuca się do kosza pracę wartą 60 mln zł. Na razie nie znamy jeszcze odpowiedzi na pytanie, na co te 60 mln zł dokładnie przeznaczyliśmy. – Nie przekroczyłam żadnych uprawnień, sprawa podręcznika była wnikliwie badana przez NIK. Nie dopatrzył się żadnych nieprawidłowości – napisała nam Joanna Kluzik-Rostkowska. g
© Wszelkie prawa zastrzeżone

Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Komentarze