„Ten psychol to niby ja?" – zapytał Lech Wałęsa i się roześmiał. Przeczytał akurat o sobie we „Wprost" i postanowił to skomentować. Okazuje się, że czasem chwytał za telefon, by z kimś polemizować. Sam, bez pośrednictwa sekretarki. Lech Wałęsa miał pecha, bo kilkadziesiąt minut wcześniej do redakcji dzwoniła osoba przedstawiająca się jako Poncjusz Piłat. Stąd zdanie o „psycholach". Wcześniej telefonowały m.in. osoby podające się za potomka Jezusa Chrystusa, marszałka Piłsudskiego czy premiera rządu emigracyjnego. Historię „Wprost" tworzyły nie tylko poważne artykuły i gorące newsy, lecz także takie zabawne wydarzenia jak to z prezydentem.
Jak ks. Tischnernie został prymasemW połowie lat 90. poznańską redakcję „Wprost" odwiedził ks. prof. Józef Tischner. Krakowski filozof w sutannie był z redakcją zaprzyjaźniony, więc rozmowy z nim były bardzo niesztampowe: sypał dowcipami, o poważnych sprawach mówił z ironią. – Jak to jest z wiarą wśród duchownych? – spytaliśmy w pewnym momencie. Ksiądz Tischner się zadumał, szeroko uśmiechnął i rzucił: „Nie badałem tego dogłębnie, ale z tego, co wiem, wśród księży też zdarzają się osoby wierzące". Na pytanie, co sądzi o celibacie, odpowiedział natomiast: „Gdy jestem piekielnie zmęczony i zasypiam kamiennym snem, na drzwiach wieszam kartkę: »Budzić tylko w wypadku wojny albo zniesienia celibatu«".
Któryś z dziennikarzy „Wprost" spytał księdza Tischnera, czy to prawda, że po śmierci prymasa Stefana Wyszyńskiego był on brany pod uwagę jako jego następca. Pisał o tym po śmierci prymasa wiedeński dziennik „Die Presse". Tischner się zafrasował i powiedział: „Ponoć telefonowali do mnie w tej sprawie z Watykanu, ale akurat nie było mnie w domu. I tak to nie zostałem prymasem". Gdy po kilkugodzinnej rozmowie szykował się do wyjścia, nie mógł znaleźć swojego płaszcza. „Co się z nim stało? Czyżbyście pocięli go na kawałki i będziecie je sprzedawać jako relikwie?" – żartował.
Nieudana akcja UOP
Gdy w grudniu 1995 r. wybuchła tzw. afera Oleksego, „Wprost" poświęcił temu wydarzeniu kilka głośnych publikacji. Po najważniejszej z nich („Wielka gra") do jednego ze współautorów artykułu zadzwonił mężczyzna, który stwierdził, że ma na ten temat wiele do powiedzenia. Na wieczorne spotkanie w restauracji przyszedł z kolegą. Podawali różne informacje, ale też pytali naszego dziennikarza o szczegóły powstawania tekstu. To wzbudziło w nim czujność. Zaczął podejrzewać, że panowie nie są tymi, za kogo się podają.
Panowie zamawiali kolejne drinki, by po kilku godzinach przyznać się, że są oficerami Urzędu Ochrony Państwa. Opowiadali, że otrzymali zadanie upicia dziennikarza „Wprost" i wydobycia z niego informacji. Niestety, sami się upili i zdekonspirowali. Pod koniec spotkania jeden z nich stwierdził, że w raporcie napisze, iż obiekt nie tylko nie dał się upić, ale przeciwnie – upił rozpracowujących go oficerów i niczego się od niego nie dowiedzieli. Następnego dnia jeden z nich ponownie zadzwonił do dziennikarza i stwierdził, że poprzedniego wieczoru to wszystko były tylko żarty. Nie pamiętał, że pod koniec spotkania i on, i kolega pokazali naszemu reporterowi swoje służbowe legitymacje.
„Wprost" filmowy
Przed rozpoczęciem zdjęć do „Kilera" reżyser Juliusz Machulski poprosił o zgodę na wykorzystanie w filmie okładki tygodnika „Wprost". To wiązało się oczywiście ze sponsoringiem i miało być klasycznym product placement. Ostatecznie nie doszło do porozumienia. Mimo to w filmie Machulskiego pojawiła się okładka tygodnika – fikcyjnego, lecz z logo bardzo podobnym do „Wprost" i tytułem „Na wyrost".
Ale nie tylko w „Kilerze" grał nasz tygodnik. Już nie w wersji fikcyjnej, lecz autentycznej „Wprost" na chwilę pojawiał się w rękach lub na stolikach bohaterów seriali „Klan", „Ekstradycja" czy „M jak miłość”.
Żółw Reporter
Przez wiele lat felietonistą „Wprost" był Tomasz Raczek. W cyklu „Perły do lamusa?" zamieszczaliśmy też jego rozmowy z Zygmuntem Kałużyńskim. – Te nasze sprzeczki nagrywałem w różnych miejscach: tuż po wyjściu z kina na ławce, w samochodzie, w domu, w redakcji, w pociągu, a raz nawet w tramwaju. Ludzie przyglądali nam się z uśmiechem, a ja z wyciągniętym w stronę Kałużyńskiego dyktafonem pojedynkowałem się z Mistrzem na słowa – wspomina Tomasz Raczek.
Nietypowe okoliczności towarzyszyły również pracy redakcyjnej. Pod koniec lat 90. do ówczesnego warszawskiego oddziału „Wprost" przy Nowym Świecie ktoś przyniósł żółwia. Nazwano go Reporterem. Reporter chodził po redakcji, a raz nawet próbował się wspiąć po butach gościa – ważnego ministra. Pewnego dnia pancerz Reportera się zaczerwienił. Ówczesna szefowa warszawskiej redakcji poleciła natychmiast wezwać specjalistę od żółwi, najlepszego w Polsce. Znaleziono profesora weterynarii, który specjalizował się w gadach i płazach. Profesor zbadał Reportera, potem wyjął lupę i zlustrował jego pancerz. „Ten żółw jest zupełnie zdrowy. Trochę chory może być tylko ten, kto pomalował go mazakiem" – orzekł. Potem w redakcji rozpoczęło się śledztwo, kto pomalował żółwia. Sprawcy „przestępstwa" nie znaleziono (teraz objęłoby go przedawnienie).
Skiba w damskiej toalecie, Pałasiński w muzeum
Felietonista Krzysztof Skiba mieszka w Gdańsku i kontaktuje się z „Wprost" głównie drogą mailową. A jeśli już dotrze do wieżowca, gdzie mieści się redakcja, przeważnie zapomina, na którym to jest piętrze. – Zdarzało się, że lądowałem nie tam, gdzie trzeba, na przykład odkrywano mnie z piskiem i popłochem w damskiej toalecie – opowiada Skiba. Pewnego razu Skiba był konferansjerem podczas imprezy, która odbywała się nad redakcją. I postanowił odwiedzić kolegów. – Oczywiście zapomniałem, że mam na sobie strój estradowy: cylinder i dziwną marynarkę. Zostało to odebrane jako przedłużenie mojego występu – wspomina Skiba.
Jacek Pałasiński, obecnie dziennikarz TVN 24, który dla „Wprost" pisał korespondencje z Włoch oraz reportaże z 30 krajów, zasłynął twórczymi kłótniami z naszymi korektorkami. – Były na bieżąco ze słownikami i wybierały najnowszą wersję słów. Zawsze mnie poprawiały na wersję bardziej aktualną, ale ta najczęściej mnie drażniła. Na przykład za moich czasów, gdy ktoś mówił „odsprzedać", to wychodził na półgłówka i ćwierćinteligenta, bo się mówiło „odprzedać". Pamiętam, że zadzwoniłem z awanturą: „Co wy mnie zmieniacie, przecież »odsprzedać« jest nie po polsku". Wtedy dostałem adres strony z najnowszym „Słownikiem poprawnej polszczyzny”. Mogłem tam przeczytać, że „odprzedać” jest formą archaiczną. Po raz pierwszy poczułem się jak obiekt muzealny – wspomina Jacek Pałasiński.
Rodzinna atmosfera
– Najbardziej uderzająca w pracy we „Wprost" była rodzinna atmosfera. Mile wspominam spotkania, które odbywały się w restauracjach albo w domu obecnego prezesa wydawnictwa. Świetnie pamiętam wspaniałe zupy, które Marek Król sam przyrządzał. Szczególnie smakowała mi cytrynowa – mówi Tomasz Wróblewski, były wicenaczelny „Wprost", a obecnie wiceprezes Polskapresse. Redakcyjne spotkania przypadły do gustu także prof. Tomaszowi Nałęczowi, który pisał dla nas felietony przez prawie dziesięć lat. – Podczas tradycyjnej Wigilii zbierali się we „Wprost" ludzie najróżniejszych poglądów i postaw życiowych. Trochę to przypominało betlejemską stajenkę, gdzie nie brakowało żadnego bydlęcia – wspomina prof. Nałęcz.
– Pamiętam moje bardzo sympatyczne rozmowy z Maciejem Rybińskim, z którym na łamach pisma weszliśmy w tak zażartą polemikę, że wydawałoby się, że możemy się tylko spotkać o świcie w Lasku Bielańskim i pojedynkować na długie szpady. A jednak atmosfera tych spotkań powodowała, żeśmy wymieniali przyjazne uściski i myślę, że szczerze sobie życzyliśmy powodzenia – mówi Tomasz Nałęcz.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.