Konflikt interesów czy kradzież

Konflikt interesów czy kradzież

Dodano:   /  Zmieniono: 
Piszę o konflikcie interesów całkowicie bez związku z kłopotami Michała Tuska. Otóż przed setkami lat i jeszcze w końcu XIX w. za kradzież konia wieszano. Bardzo znana powieść opiera się na fakcie kradzieży bochenka chleba dla głodującego dziecka. Do niedawna doskonale wiedzieliśmy więc, czym jest kradzież. Zawiłości współczesnego świata doprowadziły do powstania eufemizmów, ponieważ nie zawsze wiadomo, czy kradzież jest kradzieżą. Czy jak ściągam muzykę z powszechnie dostępnego źródła, to dokonuję kradzieży? Czy kiedy piszę esej na temat, który jest przedmiotem mojego seminarium magisterskiego, to nie popadam przypadkiem w konflikt interesów?

Otóż sądzę, że posunęliśmy się za daleko w delikatesach. Powstają książki wybitnych socjologów, którzy na przykład piszą: „człowiek (lub organizacja) znajduje się w sytuacji konfliktu interesów wtedy, gdy działając na własną korzyść lub korzyść pewnego podmiotu, wobec którego ma zobowiązania, działa jednocześnie wbrew interesowi innego podmiotu, wobec którego także powinien być lojalny”. Z całym szacunkiem, przecież konflikt zobowiązań, z którego korzystamy dla własnego interesu, to zwyczajna kradzież, tylko poperfumowana z lekka.

Kilka przykładów: nauczyciel udziela płatnych korepetycji dziecku z klasy, w której uczy; makler przy piwie opowiada koledze, jak inwestuje jego firma, a kolega rewanżuje mu się zaproszeniem na elegancki obiad; profesor wyższej uczelni uczy także w innej wyższej uczelni, czy uczy czego innego, czy tego samego, za co został już opłacony i co jest intelektualną własnością tej pierwszej uczelni. Sytuacje te tylko na pozór są niejasne. Wspomniany profesor zachowuje się identycznie jak producent śrub, który przejął technologię innej firmy dzięki temu, że przekupił jej pracownika. A ponadto w dobie internetu własność intelektualna jest ogromnie zagrożona i wcale nie jestem pewien, czy to źle. W końcu dorobek nauki należy nie tylko do jej twórców, ale także do całego świata.

Musimy zatem starać się nazywać rzeczy po imieniu. Jeżeli ktoś wykorzystuje swoją wiedzę, obojętne prywatną czy też należącą do firmy, w której pracuje, dla zysku – czy to wprost finansowego, czy innego typu – to popełnia kradzież. I nie potrzeba specjalnie subtelnych narzędzi, żeby nazwać tę sytuację; być może potrzeba bardziej subtelnych narzędzi, żeby wykryć tę kradzież, bo to nie bochenek chleba, ale specyficzne i dla większości świata niezrozumiałe informacje. Problem zatem mają organy ścigania, które ścigają złodziei, ale nie ma problemu z moralną oceną faktu.

Historia firmy Enron przypomina w istocie historię Amber Gold. Oczywiście zasady popełniania kradzieży były inne, ale poziom komplikacji oszustwa – spory. Amerykanie po prostu, co widać na wielu przykładach, lepiej sobie radzą z tego typu złodziejstwami niż nie tylko Polacy, ale także inne europejskie kraje. Wynika to z lepszego zrozumienia podłej ludzkiej natury i umożliwienia, by potencjalni oszuści działali legalnie – przykładem lobbing i jego ogromna legalna skala w Stanach Zjednoczonych.

Z drugiej strony są przypadki oczywiste, których nie ściga się tak, jak się powinno. Mam na myśli przede wszystkim plagiat. W dobie intelektualnego zubożenia i gonitwy za pomysłami plagiat oczywisty jest ścigany, ale chociażby w mediach mamy do czynienia z niezliczonymi przypadkami plagiatu niepiętnowanego. Czytam gazety amerykańskie i często widzę, jak polscy dziennikarze bez słowa odwołania się do źródła korzystają z informacji zagranicznych i z komentarzy. Nie jest moim zadaniem ściganie tego rodzaju złodziejstwa, ale mam sugestię. W dobie głodu informacji i komentarzy jesteśmy skazani na oszustwa medialne, bankowe, edukacyjne (podręczniki przepisywane z zagranicznych), medyczne i tak dalej. Nie jesteśmy w stanie z tym wszystkim walczyć metodami sądowymi. Należy sięgnąć po inne sposoby.

Trzeba, ryzykując procesem cywilnym, nazywać oszusta oszustem, nawet jeżeli prokuratura nie jest w stanie wszcząć przeciw nim sprawy. Trzeba nazywać – znowu ryzykując – złodzieja złodziejem, a nie człowiekiem, który popadł w konflikt interesów. Kiedyś naśladowców wybitnych myślicieli nazywano ich uczniami, bo przyznawali się bez wahania, kto jest ich mistrzem, dziś – ponieważ niemal każdy musi się wykazać minimalną inicjatywą intelektualną, a nie jest do tego zdolny – nie tylko mało kto mówi o swoich mistrzach, ale też bez wahania kradnie im jedną, dwie myśli, które wystarczają mu na napisanie książki czy zarobienie na życie. Żadne zakazy pracy dla konkurencji, żadne regulacje prawne nie przeszkodzą w podkradaniu pracowników, którzy wiedzą, co się działo w ich poprzedniej firmie, czy dziennikarzy, którzy z dnia na dzień zmieniają lojalność. Zamiast łapać złodzieja, zacznijmy od tego, żeby go złodziejem nazwać.
Więcej możesz przeczytać w 34/2012 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.