Rząd na trójkę

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dwa lata temu Donald Tusk szedł do władzy obiecując Polakom cud gospodarczy i odbudowę zaufania do polityków po dwuletnich rządach Jarosława Kaczyńskiego, który preferował kryzysowy sposób uprawiania polityki. PiS urządziło Polakom dramatyczny spektakl, którego kolejne akty charakteryzowały się permanentnymi konfliktami w łonie koalicji PiS-LPR-Samoobrona oraz efektownymi akcjami CBA, prowadzonymi w świetle telewizyjnych kamer. – Polacy pokazali, że chcą i potrafią wziąć na siebie odpowiedzialność za losy Ojczyzny – mówił 23 listopada 2007 roku Donald Tusk w sejmowym expose. Czy po dwóch latach wyborcy mogą powiedzieć, że rzeczywiście dokonali odpowiedzialnego wyboru?
- Słowo zaufanie będzie mottem całej naszej kadencji i całego okresu, w którym przyjdzie mi z moimi współpracownikami rządzić – podkreślił na samym początku swojego expose premier Tusk, a potem, w czasie trwającego blisko trzy i pół godziny wystąpienia, powtarzał to słowo co najmniej kilkunastokrotnie. Tak silny akcent, położony na to słowo, wydaje się nieprzypadkowy i jest kluczem do zrozumienia fenomenu rządów PO-PSL. Abstrahując bowiem od konkretnych obietnic wyborczych, które tradycyjnie – jak w przypadku każdego polskiego rządu od 1989 roku – dotyczyły reformy służby zdrowia, rozbudowy infrastruktury drogowej, uzdrowienia finansów publicznych, podniesienia poziomu życia Polaków, etc., najważniejszą, wręcz konstytutywną cechą rządu PO-PSL miało być od początku to, że będzie to rząd będący antytezą rządów Prawa i Sprawiedliwości. Alternatywa zaufanie – brak zaufania, została bowiem w expose premiera przedstawiona jako wybór między PO a PiS. - Polacy zdecydowali o zmianie, ponieważ ich marzeniem była władza, która nie szuka konfliktów, a wręcz przeciwnie, szuka porozumienia wszędzie tam, gdzie to jest możliwe. Zadaniem dobrej władzy jest rozwiązywanie i łagodzenie konfliktów, a nie żywienie się tymi konfliktami – wyjaśniał w expose Donald Tusk.

 ZŁE MIŁEGO POCZĄTKI


Tusk czyli anty-Kaczyński

I tu premier Tusk trafił w sedno – Polacy po dwóch latach mieli już bowiem na co najmniej kolejne dwa dziesięciolecia dość permanentnych igrzysk politycznych, powtarzających się, surowych wypowiedzi Kaczyńskiego, a także jego najbliższych współpracowników. Przez dwa lata politycy PiS przekonywali rodaków, że wszędzie wokół czają się spiski, Niemcy i Rosja to już prawie III Rzesza i ZSRR, a wróg wewnętrzny zmierza do ograbienia wszystkich z majątku narodowego. Wyborcy mieli dość nadaktywności ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, który każdy sukces prokuratury przedstawiał przed kamerami jako zwycięstwo w krucjacie przeciwko zepsuciu i niemoralności współczesnych polskich elit. Byli również zaniepokojeni powtarzanymi coraz częściej przez polityków niechętnych PiS oskarżeniami o wprowadzanie państwa policyjnego, o działania charakterystyczne dla Securitae - legendarnej służby bezpieczeństwa komunistycznej Rumunii (tak rządy PiS oceniał dzisiejszy rzecznik rządu Paweł Graś), czy wręcz o chęć wprowadzenia w Polsce systemu autorytarnego. PiS broniło się wprawdzie, że atmosfera zagrożenia, jaką wytworzyły ich rządy. to w dużej mierze efekt nagonki mediów, które w większości były niechętne Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale trzeba przyznać, że sama partia zrobiła dużo, by ułatwić mediom ich zadanie. Zamiast bowiem na pierwszy plan wysuwać sukcesy gospodarcze, związane z korzystną dla Polski koniunkturą lat 2005-2007 partia konsekwentnie na pierwszym planie stawiała sprawę walki z układem, reformy służb specjalnych i antykorupcyjne działania CBA. W dodatku regularnie okazywało się, że zdrajcy czają się w szeregach koalicji – żeby wspomnieć tylko zatrzymanego przez CBA ministra sportu Tomasza Lipca, wicepremiera „warchoła" Andrzeja Leppera, który miał być zamieszany w aferę korupcyjną, czy wreszcie ministra spraw wewnętrznych i administracji Janusza Kaczmarka, zaufanego człowieka prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który według CBA okazał się „chłopcem na posyłki" biznesmena Ryszarda Krauzego. Nic dziwnego, że Tusk po przejęciu władzy natychmiast to wypunktował. Jak Polacy mieli ufać partii, która nie mogła do końca ufać samej sobie?

Tusk obiecujący Polakom z uśmiechem cud gospodarczy i władzę, która ufa swoim obywatelom stał się wręcz wymarzoną alternatywą dla Kaczyńskiego i PiS. - Polacy chcą normalnego rządu w normalnym kraju, gdzie ludzie wiodą normalny żywot – podkreślał w expose. I zaoferował rodakom uśmiech zamiast zaciśniętych zębów, luz zamiast pryncypialności, puszczanie oka do narodu zamiast grożenia mu palcem. To konsekwentnie realizowana strategia, która jest tak naprawdę największym sukcesem dwóch lat rządów premiera Tuska. Już pierwszego dnia po objęciu rządów premier zamiast siedzieć odcięty od świata za biurkiem w swojej Kancelarii, wcielił się w rolę… naczelnego „Super Expressu". Wizyta w redakcji popularnego tabloidu, którą opozycja natychmiast wykorzystała jako powód do drwin, była w istocie „oczkiem" puszczonym w kierunku wyborców. Tusk dał do zrozumienia, że nie jest – jak Jarosław Kaczyński – tajemniczym i groźnym politycznym demiurgiem, ale jednym ze zwykłych Polaków, który nie wstydzi się tego, że jak tysiące jego rodaków czasem interesuje się prasą brukową. W domyśle było oczywiście niedopowiedziane pytanie: „Czy wyobrażacie sobie w takiej sytuacji Jarosława Kaczyńskiego?".

Potem takich zachowań było więcej – rozgrywane regularnie co czwartek mecze piłkarskie w gronie najbliższych współpracowników z rządu, o których informacje regularnie ukazywały się w prasie. I znów ten sam schemat – zamiast zamykać się w wieży z kości słoniowej, najważniejszy polityk w państwie, w towarzystwie innych przedstawicieli politycznej elity, zakłada krótkie spodenki i biega po zielonej murawie. Taką samą rolę odegrało słynne „grillowe" orędzie wygłoszone w czasie majowego weekendu w 2008 roku, czy wreszcie „wyprawa życia" do Macchu Picchu – bezlitośnie wykorzystana przez opozycję, jako dowód na nieodpowiedzialność premiera. W tym ostatnim przypadku premier rzeczywiście wystawił się „na strzał" – ogromny koszt wyjazdu (ok. 1,5 miliona złotych), dawał jego krytykom wdzięczne pole do działania. Z drugiej jednak strony znów pokazał wyborcom „ludzką twarz" – większość polityków postrzegana jest jako osoby „chore na władzę", co często jest przez społeczeństwo odbierane jako dowód pewnego wyalienowania klasy politycznej. Tymczasem premier zademonstrował, że oprócz władzy ma również inne marzenia, które czasem stara się realizować, narażając się nawet na drwiny. Co ważne – choć krytycy wskazywali przede wszystkim na koszty podróży - owo „marzenie" premiera Tuska w istocie nie miało wymiaru materialnego. Premier nie zdefraudował pieniędzy – tylko wykorzystał wizytę międzypaństwową, aby odwiedzić miejsce, które wraz z żoną zawsze chciał zobaczyć. Polakom łatwiej było mu zazdrościć niż go potępiać. 

PREMIER I JEGO DRUŻYNA  


Marketing czyli skuteczność

Opozycja nazywa tego typu zachowania premiera polityką PR-owską, albo czystym marketingiem politycznym, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że krytykuje premiera za… jego skuteczność. Polityka bowiem to, zgodnie z klasyczną definicją Maxa Webera, sztuka zdobycia i utrzymania władzy. Poza tym premier budując zaufanie do siebie dzięki temu, że kreuje się na jednego z nas, udowadnia, że odrobił pracę domową z innego klasyka myśli politycznej – Alexisa de Tocqueville’a. Tocqueville, pisząc o demokracji w USA, zwracał uwagę, że wybory wygrywają tam nie najlepsi, ale ci, którzy są najbliżsi przeciętnemu Johnowi Smith’owi. To, że Tusk jest tego świadomy, można było znaleźć już w jego expose: - Nasza koalicja zaprezentuje to, czego tak bardzo brakowało Polakom przez te dwa lata. Zdrowy, chłopski rozum – zapewniał Polaków Tusk.

Taki sposób sprawowania władzy, który nieustannie nakazuje nam myśleć o Tusku jako anty-Kaczyńskim, a o PO jako o anty-PiS-ie spełnia swoją rolę i wyjaśnia niezwykły „dysonans sondażowy". Ostatnie badania opinii publicznej wskazują bowiem, że zdominowany przez PO rząd ocenia pozytywnie zaledwie ok. 38 procent wyborców, tymczasem poparcie dla partii utrzymuje się niezmiennie na poziomie 45-50 procent. Czy Polacy nie łączą ze sobą partii i tworzonego przez nią rządu? Łączą, ale opisana powyżej polityka zaufania sprawia, że są w stanie wybaczyć wiele ekipie Tuska. A to znów świadczy o sprawności politycznej premiera, który świadom tego, że rządzenie Polską nie należy do łatwych zadań, stworzył sobie, w postaci owego zaufania, alibi dla niepowodzeń własnego gabinetu.


Finansowa bierność rządu

- Naczelną zasadą polityki finansowej mojego rządu będzie w związku z tym stopniowe obniżanie podatków i innych danin publicznych. Dotyczy to i musi dotyczyć wszystkich – taką obietnicą rozpoczął programową część swojego inauguracyjnego przemówienia Tusk. Po dwóch latach od złożenia tej obietnicy trudno jednoznacznie ocenić politykę finansową koalicji PO-PSL.

Podobnie jak niemal wszyscy poprzednicy obecnego rządu, politycy rządzącej koalicji wielokrotnie używali sloganu o „konieczności naprawy finansów publicznych". Mimo to liberalna PO zrobiła tak naprawdę niewiele, by zmienić sytuację polskich finansów i polskiej gospodarki. Obietnica wprowadzenia podatku liniowego w formule „3 razy 15" znikła z programu PO wraz z Zytą Gilowską, która po opuszczeniu partii związała się z PiS. Sztandarowy niegdyś projekt Platformy, który zdaniem PiS miał doprowadzić do opróżnienia polskich lodówek, nie pojawił się ani w kampanii wyborczej PO przed wyborami w 2007 roku, ani w expose premiera Donalda Tuska.

Enigmatyczna zapowiedź obniżenia podatków pozostała jedynie pustą obietnicą. Liberalna PO, w momencie objęcia władzy przez Donalda Tuska przestała wspominać o konieczności obniżenia podatku dochodowego, czy podatku CIT. Wręcz przeciwnie – niewiele brakowało, by liberalna partia wycofała się z obniżenia składki rentowej, wprowadzonej przez oskarżany o lewicowe podejście do problemów gospodarczych PiS.

Również w kwestii innych podatków rząd okazał się dość zachowawczy – minister finansów Jacek Rostowski nie zdecydował się na likwidację tzw. podatku Belki, czyli konieczności odprowadzania do kasy państwa 19-procent zysków uzyskanych z lokat kapitałowych. Nie zmieniły się również stawki podatku VAT płaconego od poszczególnych rodzajów usług.

Wbrew zapowiedziom premiera Tuska rząd nie zdecydował się także na reformę emerytur rolniczych – zasłaniając się w tym przypadku ludowym koalicjantem, który jest gotów bronić rolniczych przywilejów jak niepodległości. Również system emerytur mundurowych - mimo wcześniejszych zapowiedzi – pozostał bez zmian, a wszystko co zrobiono w tym przypadku to prowadzenie „szerokich konsultacji" ze związkami zawodowymi w policji, czy straży pożarnej. O reformie systemu emerytalnego w wojsku nie ma nawet mowy. Minister Bogdan Klich podkreślał tylko, że przygląda się pracom wicepremiera Grzegorza Schetyny. Po jego odejściu z rządu nie ma się już nawet czemu przyglądać. PO nie potrafiło również rozwiązać problemu systemu emerytalnego obejmującego pozostałą część Polaków. Rosnąca dziura w budżecie ZUS wciąż straszy, a rząd zamiast zwiększać swobodę inwestowania Otwartych Funduszy Emerytalnych, które miały uratować emerytury dzisiejszych 20-30-latków, chce odebrać część pieniędzy OFE opłacając dzisiejsze emerytury kosztem kolejnych pokoleń. Jedynym jasnym punktem jest likwidacja archaicznych przywilejów w postaci emerytur pomostowych. Tutaj rząd wykazał się determinacją i sprawnością – mimo że decyzja była niepopularna udało się ją przeprowadzić w miarę bezboleśnie jeśli chodzi o reakcję opinii publicznej, a ponadto PO pozyskało dla tego projektu lewicę, dzięki czemu możliwe było przełamanie prezydenckiego weta w tej sprawie. To ostatnie jest cennym osiągnięciem, zważywszy na fakt, że kto jak kto, ale wrażliwa społecznie lewica powinna walczyć jak lew o utrzymanie przywilejów socjalnych.

WPADKA Z EURO


Gigantyczny deficyt i zwycięstwo nad kryzysem

Na jednoznacznie negatywną ocenę polityki finansowej rządu nie pozwala jednak jeden istotny fakt – to w jaki sposób Polska poradziła sobie ze skutkami światowego kryzysu ekonomicznego. Niespodziewanie okazało się bowiem, że na tle pogrążonej w recesji Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych Polska okazała się oazą spokoju. Tutaj zaletą rządu było to, co w innych dziedzinach jest jego poważną wadą – a więc pasywność i zachowawczość. Recepta Tuska i ministra Rostowskiego na kryzys była niemal podręcznikowo liberalna i opierała się na tym, by nie podejmować praktycznie żadnych działań i pozwolić niewidzialnej ręce rynku na ustabilizowanie sytuacji. Antykryzysowe działania rządu były czystko kosmetyczne – podwyższenie poziomu gwarancji rządowych dla lokowanych w bankach oszczędności (co nie niosło za sobą żadnych kosztów, ponieważ polskie banki unikały ryzykownych działań jakie stały się udziałem ich zachodnich odpowiedników, dzięki czemu kryzys w zasadzie je ominął) i przyjęcie pakietu antykryzysowego liberalizującego nieco – na pewien czas – prawo pracy, nie miały w istocie żadnego znaczenia. Najważniejsze jest to, czego rząd nie zrobił – nie zdecydował się na wpompowywanie w gospodarkę pustego pieniądza, co niosłoby za sobą ryzyko wzrostu inflacji i automatyczne zwiększenie deficytu budżetowego i nie zdecydował się na interwencję na rynku walutowym w obliczu słabnącej złotówki – co nie dawało żadnej gwarancji na wzmocnienie naszej waluty, natomiast niosło za sobą ryzyko szybkiego pozbycia się rezerw walutowych. Strategia okazała się słuszna – Polska najprawdopodobniej jako jedyny kraj Unii Europejskiej zanotuje w 2009 roku wzrost gospodarczy, a złotówka po krótkiej zadyszce stała się jedną ze stabilniejszych walut w naszej części świata. Nie sprawdziły się również kasandryczne przepowiednie opozycji o tym, że kryzys doprowadzi do załamania finansów państwa i gwałtownego wzrostu bezrobocia.

W tej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu, a jest nią zbyt późna reakcja rządu na możliwy do przewidzenia spadek wpływów z podatków – czego efektem był całkowicie nierealistyczny budżet na rok 2009, który następnie w pierwszych tygodniach bieżącego roku był błyskawicznie korygowany przez ministrów, szukających w swoich resortach 20 miliardów złotych oszczędności. Ponadto wbrew złożonym w expose deklaracjom, że celem rządu będzie stopniowe zmniejszanie deficytu, który w momencie przejmowania przez premiera Tuska władzy wynosił 27 miliardów złotych, wobec kryzysu rząd nie zdecydował się na cięcia wydatków, zwiększając deficyt planowany na 2010 rok do niemal 60 miliardów złotych. Tym samym zadłużenie Polski niebezpiecznie zbliża się do tzw. pierwszego konstytucyjnego progu ostrzegawczego, wyznaczonego wartością 55 procent PKB. Jego przekroczenie oznaczałoby konieczność radykalnego zmniejszenia wydatków.


Prywatyzacyjna klapa

- Czuję się współodpowiedzialny za to, że dzisiaj słowo "prywatyzacja" nie budzi zaufania obywateli. Chciałbym dzięki przejrzystym, uczciwym do bólu działaniom przywrócić zaufanie obywateli do tego procesu – deklarował w expose premier Tusk. Niestety na chęciach się skończyło. Nadzieję na zmianę skojarzeń związanych z terminem „prywatyzacja" rozwiał proces sprzedaży stoczni w Gdyni i w Szczecinie. Klapa była efektowna. Najpierw minister skarbu Aleksander Grad ogłosił wielki sukces polskiego rządu, informując, że w dalekim Katarze udało się znaleźć inwestora, który gotów jest kontynuować budowę statków w upadających polskich stoczniach, po czym inwestor ów – czyli tajemniczy fundusz Stichting Particulier Fonds Greenrights – zaczął zwodzić resort skarbu, przekładając termin przelania na konto ministerstwa płatności za majątek stoczni, a potem wycofał się z transakcji. Co gorsza po czasie okazało się, w związku z ujawnieniem przez CBA nagrań rozmów prowadzonych w tej sprawie przez urzędników ministerstwa skarbu i Agencji Rozwoju Przemysłu, że choć nikt nie wiedział niczego konkretnego o katarskiej firmie, która być może… w ogóle nie istniała, urzędnicy państwowi robili wszystko co w ich mocy, aby wygrała ona przetarg. Jeśli dodać do tego tajemniczego pośrednika w postaci Rahmana Abdula El-Assira, libańskiego handlarza bronią, który przy okazji przetargu chciał odzyskać pieniądze od Bumaru, można pokusić się o stwierdzenie, że tzw. afera stoczniowa, wbrew intencjom premiera, na dobre przekonała Polaków, że prywatyzacja zawsze wiąże się z ciemnymi i niejasnymi interesami. Zwłaszcza, że – chociaż premier Tusk zapowiedział wcześniej, że fiasko sprzedaży stoczni będzie oznaczać automatyczną dymisję Aleksandra Grada - minister wciąż pozostaje na swoim stanowisku, co jest dodatkowym sygnałem, że cała sprawa jest nie do końca czytelna. Zaufania Polaków do prywatyzacji z całą pewności nie odbudowuje też fakt, że rząd PO-PSL – podobnie zresztą jak jego poprzednicy – chce z niej uczynić receptę na łatanie dziury budżetowej, zapowiadając rekordową wyprzedaż państwowych udziałów w firmach, która do końca 2010 roku ma zapewnić Skarbowi Państwa 36,7 miliarda złotych. Abstrahując od tego, że uzyskanie takiej astronomicznej kwoty jest przy obecnej sytuacji na giełdach nierealne, rząd przyspieszając ad hoc prywatyzację potwierdza stereotypowe przeświadczenie, że proces ten nie służy poprawie sytuacji przedsiębiorstw, lecz zdobyciu pieniędzy na doraźne potrzeby rządu, nawet jeśli majątek ma być sprzedawany poniżej jego wartości.

Trzeba jednak oddać sprawiedliwość ministrowi Gradowi, któremu mimo prywatyzacyjnej klęski udało się odnotować na koncie również prawdziwy sukces. Jest nim osiągnięcie ugody z Eureko w sprawie PZU. Zamiast 36 miliardów złotych odszkodowania, jakich za zerwanie przez ministra skarbu w rządzie PiS Wojciecha Jasińskiego umowy na prywatyzację zakładu domagała się holenderska firma, rządowi udało się rozwiązać ciągnący się od dziesięciu lat konflikt kosztem 4,77 miliarda złotych.


Polskie drogi bez zmian

- Przyspieszymy budowę obwodnic i autostrad. Dobre drogi z Poznania, Gdańska, Wrocławia, Białegostoku, Lublina do Warszawy to jest dzisiaj prawdziwy wymiar nowoczesnego patriotyzmu. Modernizacji wymaga infrastruktura polskich kolei – obiecywał w 2007 roku premier Tusk. I słowa nie dotrzymał. Minister infrastruktury Cezary Grabarczyk to już kolejny minister, który nie jest w stanie przełamać impasu w rozwoju polskiej infrastruktury drogowej. W ciągu dwóch latach w Polsce zakończono budowę 500 km dróg krajowych, w tym 166 km autostrad, ale część z tych projektów została rozpoczętych jeszcze przez poprzednie rządy. Oznacza to, że dziennie budowano w Polsce w tym czasie zaledwie… 22 metry autostrady. Do tego trzeba dodać jeszcze fakt, że w budowie i przebudowie jest 777 km dróg krajowych, 317 km autostrad, 265 km dróg ekspresowych i 109 km obwodnic. W sumie od 16 listopada 2007 r. do 10 listopada 2009 r. ministerstwo infrastruktury podpisało umowy na budowę 1226 kilometrów dróg. Liczby te nie są zbyt imponujące, ale nawet realizacja tych zamierzeń jest poważnie zagrożona, ponieważ okazuje się, że w przyszłorocznym budżecie na budowę dróg może zabraknąć… 25 miliardów złotych. A Cezary Grabarczyk uratował swoją posadę w rządzie rzutem na taśmę, dosłownie w ostatniej chwili podpisując umowę umożliwiającą dalszą budowę autostrady A2. Do tego trzeba dodać jeszcze problemy z transportem kolejowym. Zamiast poprawy infrastruktury PKP S.A., wobec braku perspektyw na uzyskanie od rządu dopłat do deficytowych połączeń, usuwa z rozkładu jazdy kolejne pociągi. Z kolei przekazane samorządom PKP Przewozy Regionalne toną w długach, a zarząd spółki rozważa nawet postawienie jej w stan upadłości. Jednym słowem – efektowna klapa.

Kłopoty rządu ze zdrowiem

- Stan ochrony zdrowia jest katastrofalny. Naprawa tego systemu będzie jednym z absolutnie pierwszoplanowych zadań rządu. My ten system naprawimy oszczędzając ludziom, pacjentom, lekarzom, pielęgniarkom słów, a gwarantujemy szybkie decyzje – słowa, które premier Tusk wygłosił w expose na temat systemu opieki zdrowotnej w Polsce, mógłby spokojnie powtórzyć dwa lata później. Mimo wcześniejszych zapowiedzi PO nie udało się zreformować polskiej służby zdrowia. Po części jest to wina prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zawetował trzy z sześciu ustaw, wchodzących w skład pakietu przygotowanego przez minister zdrowia Ewę Kopacz, ale resort zdrowia też nie jest w całej sprawie bez winy. Wystarczy przypomnieć, że kiedy minister pod koniec 2007 roku miała przedstawić dziennikarzom projekt reformy – zamiast materiałów prasowych na ten temat otrzymali oni wyjaśnienia, że… z powodu zepsutej drukarki żadnych materiałów na piśmie nie dostaną. Naga prawda była jednak taka, że PO nie miało w szufladzie projektu zapowiadanej wcześniej reformy, a kiedy po trzech miesiącach minister Kopacz przedstawiła premierowi to, co udało się jej przygotować w tym zakresie, ten podobno złapał się za głowę i wezwał na pomoc człowieka od czarnej roboty, czyli Michała Boniego.

Tym niemniej Platformie udało się przygotować projekt ustawy, która pozwalała na przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego, co wymuszałoby na ich właścicielach – samorządach – dbanie o to, by szpitale nie tylko nie zadłużały się na potęgę, ale wręcz zarabiały na siebie. Niestety brak konsultacji w tej sprawie z prezydentem doprowadził do odrzucenia ustawy. Obecnie PO realizuje tzw. plan „B", zachęcając samorządy do oddolnego przekształcania szpitali w tego typu spółki, ale trudno powiedzieć, jaki przyniesie to efekt. Rząd nie doprowadził też – mimo wcześniejszych zapowiedzi – do decentralizacji Narodowego Funduszu Zdrowia. Wobec nie przyjęcia ustawy o dobrowolnych ubezpieczeniach zdrowotnych, nie udało się skrócić kolejek do specjalistów (średnio czeka się na nie 12 miesięcy, a rekordzistom przychodzi uzbroić się w cierpliwość na… niemal 10 lat), a także rozwiązać problemu zarobków w służbie zdrowia.

Do sukcesów w dziedzinie służby zdrowia można natomiast zaliczyć stworzenie urzędu Rzecznika Praw Pacjenta, podpisanie tzw. ustawy koszykowej, regulującej sposób określania świadczeń refundowanych ze środków publicznych, a także zmiana podziału pieniędzy z NFZ – teraz o ich przyznawaniu decyduje liczba osób płacących w danym województwie składki a nie, jak dotychczas, kryterium dochodu na jednego mieszkańca, co stawiało w trudnej sytuacji szpitale działające we wschodniej Polsce.  


ARMIA - SUKCES?

Polityka zagraniczna – Buzek, wojna o samolot i znikająca tarcza


- Bardzo chciałbym, abyśmy wrócili do tradycji wspólnego działania i uporczywego, cierpliwego szukania konsensusu w sprawach polityki międzynarodowej. Polityka międzynarodowa nie będzie zakładnikiem wąskopartyjnych interesów i doktrynerskich sporów – obiecywał premier Tusk w 2007 roku. Z tej obietnicy też nie do końca się wywiązał. Logika konfrontacji PO-PiS okazała się dla obu stron ważniejsza niż wizerunek Polski na arenie międzynarodowej, czego kulminacją była słynna „walka o samolot" między prezydentem i premierem, z których każdy chciał być „tym ważniejszym" na szczycie UE we wrześniu 2008 roku. Nie udało się również nadać odpowiedniej, międzynarodowej rangi obchodom 20 rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 roku. Ważniejsze okazały się spory o to, kto powinien pojawić się w Gdańsku, a także obawa przed szykującymi się do protestów stoczniowcami.

Trzeba jednak przyznać, ż w polityce zagranicznej rząd osiągnął wymierne sukcesy. Najbardziej spektakularnym było doprowadzenie do wyboru Jerzego Buzka na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego – po raz pierwszy tak wysokie stanowisko w Unii zajął przedstawiciel Europy Środkowo-Wschodniej. Premier Tusk skutecznie zbudował wokół Buzka koalicję w Europejskiej Partii Ludowej, a także doprowadził do „zawieszenia broni" na krajowym podwórku – kandydaturę Buzka wspierał zarówno prezydent Kaczyński, jak i partie opozycyjne. Podobne „koalicje ponad podziałami" udało się zbudować premierowi wokół starającego się o stanowisko sekretarza generalnego NATO Radosława Sikorskiego i walczącego o kierowanie Radą Europy Włodzimierza Cimoszewicza. W ich wypadku nie udało się jednak doprowadzić do szczęśliwego finału, a premier naraził się na krytykę za to, że starał się złapać „zbyt wiele srok za ogon".

Mniej spektakularnym, ale bodaj najważniejszym sukcesem było przyjęcie przez UE pakietu klimatycznego w kształcie korzystnym dla Polski. Tutaj udało się rządowi dokonać tego, co jest istotą skutecznej działalności w UE – zamiast grozić pojedynczym wetem, Polska zbudowała koalicję państw naszej części Europy, wymuszając na UE przyjęcie rozwiązań mniej obciążających dla polskiego budżetu. Po stronie plusów w polityce unijnej Tusk może sobie zapisać również ratyfikację przez polski parlament Traktatu Lizbońskiego oraz podpisanie dokumentu, choć z oporami, przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a także przyjęcie przez UE polsko-szwedzkiego programu Partnerstwa Wschodniego, które pozwala na wciągnięcie w orbitę wpływów Brukseli państw położonych na wschód od Bugu.

Rząd PO-PSL doprowadził też do ocieplenia stosunków z Niemcami, czego wymiernym rezultatem było wymuszenie przez kanclerz Angelę Merkel na Związku Wypędzonych rezygnacji Eriki Steinbach z zasiadania w zarządzie fundacji „Widoczny Znak", która jest odpowiedzialna za budowę muzeum upamiętniającego przesiedlenia w powojennej Europie. Pozornie udało się również unormować stosunki z Rosją, ale agresywne wypowiedzi rosyjskich historyków i przedstawicieli władz związane z rocznicą wybuchu II wojny światowej, a także prowadzone pod granicą Rzeczpospolitej ogromne manewry wojskowe „Zachód 2009" pokazują, że Rosja wciąż, mimo przychylniejszego stosunku do polskiego rządu, patrzy na Polskę podejrzliwie. Na plus należy natomiast zapisać osiągnięcie porozumienia gazowego z Rosją – nowa umowa ma zapewnić Polsce dostawy gazu do 2037 roku.

Rząd poniósł natomiast niewątpliwie prestiżową porażkę w stosunkach z USA. Ani znajomy Rona Asmusa Radosław Sikorski, ani podkreślający w expose chęć goszczenia na polskiej ziemi amerykańskich żołnierzy premier Tusk, nie przekonali nowego amerykańskiego prezydenta Baracka Obamy do podtrzymania decyzji administracji George’a W. Busha o lokalizacji w Polsce amerykańskich elementów tarczy antyrakietowej. Obama zdaje się zresztą traktować Polskę jako sojusznika co najwyżej drugiej kategorii. Prezydent USA dotychczas nie złożył wizyty w naszym kraju, choć miał czas na odwiedzenie Czech. Żaden z przedstawicieli amerykańskiej administracji nie znalazł wolnej chwili, aby przyjechać do Polski na obchody 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej. A kiedy niedawno minister Sikorski pojechał z wizytą do USA okazało się, że sekretarz stanu Hillary Clinton woli spotkać się z prezydentem Egiptu Hosni Mubarakiem niż z przedstawicielem polskiego rządu.

Prokurator rozstaje się z ministrem

Na konto rządu należy zapisać jeszcze kilka mniejszych i większych sukcesów. Oczkiem w głowie premiera jest program „Orlik 2012" – w ramach którego od dwóch lat w polskich szkołach budowane są nowoczesne boiska piłkarskie i trzeba przyznać, że program ten realizowany jest konsekwentnie. Rząd PO-PSL doprowadził również – zgodnie z obietnicami premiera - do rozdzielenia funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. To również obecny rząd uruchomił w Polsce system dozoru elektronicznego więźniów, który ma umożliwić rozładowanie tłoku w polskich zakładach karnych. Rząd rozpoczął również reformę edukacji szkolnej obniżając wiek rozpoczęcia nauki w szkole do 6 lat, choć na razie wcześniejsze posłanie dziecka do szkoły pozostaje w gestii rodziców, którzy reformę przyjmują niechętnie. Jeśli chodzi o system edukacji warto dodać, że za kadencji obecnego rządu po raz pierwszy od wielu lat na maturze pojawi się obowiązkowy egzamin z matematyki.

MEDIA PUBLICZNE, CZYLI CYNIZM ZAMIAST IDEALIZMU

Tusk może spać spokojnie

Jak widać bilans dwuletnich rządów premiera Donalda Tuska nie przedstawia się imponująco. Z wyborczych obietnic, a także deklaracji złożonych przez premiera w expose, udało się zrealizować tylko nieliczne postulaty. Rząd nie zanotował jednak również poważnych potknięć – więcej niż porażek jest w jego działalności zaniechań oraz odkładania reform na bliżej nieokreśloną przyszłość, co tłumaczy się często obstrukcyjną działalnością prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dziś rząd coraz częściej obiecuje wyborcom, że zakasze rękawy do pracy w momencie, gdy w Pałacu Prezydenckim zasiądzie polityk PO.

Wyborcy po 24 miesiącach traktują te obietnice sceptycznie. Z najnowszego sondażu TNS OBOP wynika, że 37 procent Polaków wystawia gabinetowi Tuska szkolną „trójkę", jedna piąta ocenia go o oczko niżej, a aż 10 procent uważa, że rząd zasługuje na „jedynkę". Tylko 1 procent byłoby skłonne postawić Tuskowi i jego ekipie ocenę celującą, niewiele więcej, bo 2 procent, uważa, że rząd zasługuje na ocenę „bardzo dobrą". Najpoważniejszym zarzutem wobec ekipy Tuska jest to, że nie realizuje ona swoich obietnic przedwyborczych – takiego zdania jest aż 68 procent ankietowanych.  

Czy to oznacza, że rząd PO-PSL, jak każda ekipa rządząca dotychczas Polską znajduje się właśnie na równi pochyłej, która zakończy się wyborczą klęską w 2011 roku? Zwłaszcza, że ujawnione w ostatnim czasie afery – hazardowa i stoczniowa, a także spowodowane tą pierwszą trzęsienie ziemi w rządzie i odejście z niego najbliższych współpracowników Tuska – Grzegorza Schetyny i Mirosława Drzewieckiego, mogłyby być sygnałem początku erozji partii rządzącej. Takie stwierdzenie byłoby uprawnione wówczas, gdyby malejące poparcie dla rządu łączyło się ze spadkiem poparcia dla Platformy i samego premiera. Tymczasem PO trzyma się w sondażach mocno, a Tusk – chociaż jako premier traci popularność, jako kandydat na prezydenta bije na głowę wszystkich konkurentów. Okazuje się bowiem, że zaufanie, o którym mówił w expose premier jest znacznie ważniejsze niż program wyborczy, a bycie anty-PiS-em wystarczy, by spokojnie myśleć o kolejnym efektownym zwycięstwie wyborczym. Dopóki to się nie zmieni premier Tusk może spać spokojnie nawet jeśli przez kolejne dwa lata bilans rządu znacząco się nie poprawi. W tej sytuacji najpoważniejszym problemem lidera PO pozostanie to, czy zdecydować się na walkę o prezydenturę, czy może lepiej dalej kierować krajem z fotela premiera rządu.