Piłka po polsku. Darmowy obiad i tysiąc złotych za grę

Piłka po polsku. Darmowy obiad i tysiąc złotych za grę

Dodano:   /  Zmieniono: 
Piłka w Polsce to nie tylko ekstraklasa (fot. PRZEGLAD SPORTOWY / newspix.pl) Źródło:Newspix.pl
W polskiej ekstraklasie piłkarskiej dzieje się źle. To jednak nic w porównaniu do tego, jak wyglądają niższe ligi. Zawodnicy i trenerzy zarabiają grosze, sędziowie wymuszają łapówki za sprawiedliwe prowadzenie meczów a kibice rzucają w piłkarzy kamieniami. Jakim cudem ludzie mają jeszcze ochotę się w to angażować? Kochają piłkę. A miłość jest ślepa. O tym, że jest to trudna miłość opowiada nam Marcin – piłkarz-amator.
Na parkingu przed stadionem stoi stary, sportowy samochód. Wysiada z niego młody chłopak. To Marcin, mój rozmówca. Idziemy na stadion. Siadamy na pustych trybunach.

Marcin do piłki trafił przez starszego brata, który sam kiedyś trochę kopał. To on zabrał go na pierwszy trening. Marcin swoją karierę zaczął w województwie wielkopolskim, gdzie grał w rezerwach klubu z dawnej trzeciej, czyli aktualnej drugiej ligi. Potem zdarzył mu się epizod łódzki. Teraz, w wieku 23 lat, trafił do trzecioligowej drużyny z Mazowsza. Najlepiej zarabiał na samym początku. – Na umowie miałem najniższą krajową – wspomina. – Ale w rzeczywistości dostawałem o sto złotych więcej - czyli tysiąc złotych – wspomina. Potem było już tylko gorzej. Tu siedemset, tam pięćset. Tylko najlepsi dostawali naprawdę duże pieniądze – nawet 1800 zł. A w bogatszych klubach nawet 2 tysiące.

– Rzadko kto może wyżyć z tego, co dostaje za grę – mówi Marcin. – Większość pracuje, a trenuje po godzinach. Ja jeszcze się uczę, mam wsparcie w rodzicach. Ale za chwilę też będę musiał sobie czegoś poszukać  – dodaje .

Może klub pomoże. Tak jak robi to w kwestii dożywiania. W jednym barze prezes załatwił im darmowe obiady. Żeby z jednej strony wspomóc ich finansowo, a z drugiej - zaoszczędzić im nieco czasu, który w innym przypadku musieliby poświęcić na gotowanie. A czasu młodzi piłkarze mają zawsze mało. W okresie przygotowawczym treningi odbywają się codziennie – trwają od półtorej do dwóch godzin. W trakcie sezonu trenują cztery razy w tygodniu. Do tego dochodzi jeszcze mecz w weekend.

Prezes wszechmogący

Niewielkie pieniądze to jedno, gorzej, że nigdy nie wiadomo kiedy się je dostanie. I czy w ogóle się je dostanie. – Opóźnienia są nagminne – mówi Marcin. – Teoretycznie wypłata powinna trafić do nas do dziesiątego dnia każdego miesiąca, ale często dostajemy pieniądze dopiero pod koniec. Czasami płacą nam raz na dwa miesiące – tłumaczy. Z umowami też jest różnie. W jednym miejscu się je podpisuje, w innym nie. Trochę zależało od tego w jakim stopniu miasto współfinansowało klub. Jeśli w dużym - władze żądały udokumentowania wydatków. Decydował jednak zawsze prezes.

Skąd się biorą prezesi? – To prywatni właściciele lub, jeśli przychodzą do klubu działającego w formie stowarzyszenia finansowanego przez gminę - radni, którzy interesują się piłką – mówi Marcin. Znają się na rzeczy? – Udają, że się znają. Większość prezesów chce pociągać za wszystkie sznurki na raz – ubolewa Marcin. – Są tacy, którzy podczas meczu siedzą na trybunach i sami starają się kierować drużyną. Krzyczą głośniej niż trener. W Zniczu Pruszków jest taki ktoś. Myśli, że coś umie i tylko wymienia kolejnych współpracowników. A i tak on zawsze musi być najważniejszy – śmieje się Marcin. Do tego prezesów ciężko złapać, kiedy chce się coś załatwić. – Są trudnodostępni – twierdzi mój rozmówca. – Mają być po treningu, a ich nie ma, mają być przed treningiem, a ich nie ma. Mają być jak wrócą z Radomia, a do Radomia się nie wybierają – ironizuje.

Prowizja dla trenera, leśne dziadki na trybunach

Lepszy kontakt Marcin miał z trenerami. – Chyba w każdym klubie trafiałem na profesjonalistów. Zawsze mogłem z nimi pogadać. Nie zwierzałem się im z rodzinnych sekretów, ale o piłce czy o pracy chętnie słuchali i doradzali – mówi. – Znam tylko jeden przypadek, że trener był trochę nie w porządku. Pomógł wynegocjować u prezesa wyższe uposażenie dla piłkarza, a potem zażądał od tego ostatniego, żeby mu odpalał dolę. Piłkarzowi i tak się to opłacało, bo sam u prezesa na pewno by tyle sobie nie wywalczył, ale… - dodaje.

Marcin żyje w dobrych stosunkach z kibicami. W jego aktualnym klubie to grupa około trzystu, może pięciuset osób. Przychodzą na mecze, robią oprawę, są flagi, przyśpiewki, jest atmosfera. – W poprzednich klubach był dramat. Nie było żadnego dopingu, ludzie przychodzili jak na piknik, a my jak na trening. Pojawiały się tylko leśne dziadki, którym nic nie pasowało – wspomina. Kibice są zżyci z drużyną. Jeżdżą na wyjazdy, czasem pomagają fizycznie, jak trzeba coś naprawić albo załatwić. Są mocno zaangażowani emocjonalnie. Tak bardzo, że gdy kiedyś bramkarz przeciwnej drużyny w trakcie pyskówki na boisku powiedział coś niestosownego o ich klubie, pogonili go do szatni. – Ledwo zabrzmiał ostatni gwizdek, wpadli na murawę. Musiał uciekać i zabarykadować się w środku – opowiada Marcin. Historie o kibicach nękających własnych piłkarzy zna tylko z drugiej ręki. – Kumpel odpowiadał mi – bodaj to było w Zawiszy Bydgoszcz – że po meczu kibice zatrzymali autokar z piłkarzami swojej drużyny. Do środka wpadło dziesięciu „koksów”. Nie pobili chyba nikogo, ale trochę ich nastraszyli. Widocznie uważali, że piłkarze nie przykładają się do gry – mówi.

Sędziowie? Beznadziejni

Znacznie gorsze zdanie Marcin ma o sędziach. – Poziom z roku na rok jest coraz niższy. Jest wręcz beznadziejny. Jakiś czas temu wielu sędziów ekstraklasy i pierwszej ligi zostało odsuniętych od sędziowania i ktoś musiał ich zastąpić. W efekcie do ekstraklasy poszli sędziowie z pierwszej ligi, do pierwszej z drugiej itd. Skutek jest taki, że w trzeciej i czwartej nie da się już normalnie grać – zżyma się.

Według Marcina są dwa rodzaje złego sędziowania. Pierwsze jest naumyślne, które - jak zauważył - wynika częściej ze złośliwości niż łapówkarstwa. – Gwiżdże taki jakieś idiotyzmy, śmieje ci się w twarz i mówi głupie teksty. I nic mu nie możesz zrobić. Drugi rodzaj to zwykły brak kompetencji i nieczucie gry. To są ludzie, którzy nigdy nie grali w piłkę, albo robili to kiedyś na podwórku. Dlatego nie mają o niej pojęcia – sarka.

Podsumowując można powiedzieć, że życie trzecioligowego piłkarza to mało pieniędzy, dużo pracy i co tydzień gwarantowana frustracja. Czy żałuje, że się w to wpakował? – Żartujesz? – pyta mnie zdziwiony. – Za nic bym tego nie zamienił. Chcę się dalej rozwijać w tym kierunku. W końcu zostanę trenerem. I zmienię obraz polskiej piłki.

Wkrótce przedstawimy kolejne teksty przedstawiające piłkarską rzeczywistość w Polsce - tym razem widzianą oczyma zawodnika i trenera.