Polacy emigrują, by... zbankrutować w Anglii

Polacy emigrują, by... zbankrutować w Anglii

Dodano:   /  Zmieniono: 
Londyn, widok na siedzibę parlamentu (BasPhoto/Fotolia.pl) 
Polacy wyjeżdżają do Wielkiej Brytanii już nie tylko za pracą. Coraz częściej po to, by tam ogłosić upadłość. – Ostatnio zgłasza się do nas wiele osób, które mają kredyty we frankach - mówi prawnik Andrzej Jaworski.
Jaworski dyplom z prawa obronił jeszcze w PRL. Później wyjechał do Wielkiej Brytanii. Od 2004 r. prowadzi tam firmę Indebted Island Ltd., która pomaga ludziom wyjść z zadłużenia. – Mamy różnych klientów. Początkowo byli to głównie Brytyjczycy, później pojawili się Niemcy i Hiszpanie. A ostatnio naszymi klientami są głównie Polacy. Dziennie odbieramy kilka telefonów i zapytań od naszych rodaków w sprawie możliwości ogłoszenia upadłości na Wyspach – mówi Andrzej Jaworski.

Podobną działalność w 2013 r. otworzył w Londynie Piotr Olszewski. – Obecnie mamy średnio dwa, trzy zapytania dziennie zgłaszane przez naszą stronę internetową oraz kilka zapytań telefonicznych. Duża część tych rozmów kończy się nawiązaniem współpracy – opowiada Olszewski, wspólnik w firmie Europejskie Centrum Upadłości. Gros klientów obsługiwanych przez ECU to Polacy. Głównie przedsiębiorcy, ale ostatnio zdarzają się coraz częściej pytania od ludzi, którzy mają kredyty we frankach szwajcarskich. Jak twierdzi Olszewski, liczba zapytań w sprawie ogłoszenia upadłości w porównaniu z 2014 r. w jego firmie wzrosła o 40 proc. Wielka Brytania znana jest z liberalnego prawa upadłościowego. Kilka lat temu głośno było o Irlandczykach, którzy masowo wyjeżdżali do Anglii, by ogłosić tam upadłość. Przed nimi byli Niemcy i Hiszpanie.

BEZ SZANS

Marcin jeszcze pięć lat temu miał dobrą pracę w filii dużej polskiej firmy, wygodne życie i mieszkanie w atrakcyjnej dzielnicy Trójmiasta. – Krótko mówiąc, na nic nie brakowało – wspomina. Beztroskie życie szybko się jednak skończyło. Najpierw Marcin dostał lakonicznego e-maila z centrali. Prosili, by przyjechał do Warszawy. Tam okazało się, że jest kryzys, że firma musi oszczędzać i zwalnia ludzi. Padło akurat na niego. – Pomyślałem: trudno, nie raz zmieniałem pracę. Zakładałem, że znalezienie nowego zajęcia zajmie mi maksymalnie kilka tygodni – wspomina. Ale na rynku pracy panował kryzys, nikt nie chciał zatrudniać. Firmy oszczędzały. Marcin pracy szukał najpierw miesiąc, później drugi i tak minął rok. – Gdzieś tam dorabiałem na umowy śmieciowe. Rwana praca, nic stałego. Starczało na życie, ale nie miałem już na czynsz, zaczęło brakować na raty za mieszkanie – opowiada.

Po dwóch latach szukania pracy postanowił założyć firmę. Ale nie w Trójmieście, tylko w Warszawie. Swoje mieszkanie na Pomorzu wynajął i z dnia na dzień przeniósł się do stolicy. Zamieszkał u siostry. Na kilka tygodni, do czasu aż się urządzi. – Początkowo nawet dobrze się kręciło. Na tyle dobrze, że wynająłem mieszkanie – wspomina. Wtedy dały o sobie znać niezałatwione sprawy w Trójmieście. Wspólnota, której Marcin zalegał prawie 10 tys. zł, skierowała sprawę do sądu, a później do komornika. Chciał to spłacić, ale komornik to uniemożliwił, zajmując konto, a później wysyłając pisma do kontrahentów. Ci jeden po drugim zrywali współpracę. Później odezwał się urząd skarbowy, który domagał się od Marcina zapłaty ponad 30 tys. zł podatku.

– Miałem mieszkanie, które sprzedałem, a za zarobione pieniądze kupiłem drugie lokum. Skarbówka stwierdziła, że nie wydałem całej kwoty na mieszkanie, i naliczyła mi podatek. Na nic zdało się okazywanie faktur, dokumentów. Wydali decyzję i kazali zapłacić. Nawet nie chcieli słuchać, kiedy prosiłem ich, by rozłożyli mi należność na raty. Musiałem zamknąć firmę – opowiada. – Komornicy przestraszyli też lokatorów, których nachodzili w moim mieszkaniu w Trójmieście. Dziś Marcin nie ma już firmy. Ściga go urząd skarbowy, komornik i bank, który chce mu zabrać mieszkanie. – Kredytu za chatę nie spłacę, bo mam go we frankach. Jego wartość dziś przebiła wartość mieszkania – mówi. Marcin chciał ogłosić upadłość. Ale po rozmowie z prawnikiem stwierdził, że w Polsce nie ma na to szansy. Musi mieć pracę, by to zrobić. Wtedy usłyszał o upadłości transgranicznej. – Wiesz, wyjeżdżasz do Anglii. Tam legalnie pracujesz i ogłaszasz upadłość, pozbywając się tego całego balastu. I to wszystko w 12 miesięcy – mówi.

DO ANGLII PO NOWE ŻYCIE

Możliwość ogłoszenia upadłości konsumenckiej za granicą dała Polakom ustawa z 2009 r. Zgodnie bowiem z obowiązującym od 2000 r. rozporządzeniem Rady Europejskiej obywatel kraju, w którym istnieje prawo upadłości konsumenckiej, może ogłosić bankructwo w innym kraju wspólnotowym, gdzie istnieją podobne regulacje. – Polacy szybko zaczęli korzystać z tej nowej możliwości. Wybierali Anglię, bo tutaj prawo jest najkorzystniejsze dla konsumenta – opowiada Jaworski.

W Anglii i Walii (Szkocja ma odrębne, mniej korzystne przepisy) upadłość konsumencką może ogłosić każdy – również osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą czy rolnicy (w Polsce te dwie grupy są wyłączone z ustawy) – kto sześć miesięcy przed złożeniem wniosku posiada tam legalną pracę, płaci ubezpieczenie i ma konto w banku, a jego zadłużenie jest równe lub większe od 15 tys. funtów. Od wniosku sądy pobierają 755 funtów opłaty. Proces upadłościowy trwa maksymalnie 24 miesiące. Przez sześć lat osoba, która ogłosiła upadłość, jest wpisana do brytyjskiego odpowiednika Biura Informacji Kredytowej. Potem jej dane są wymazywane z systemu. Najważniejsze jest to, że po ogłoszeniu upadłości w Anglii długi w Polsce przestają istnieć. – Trzeba jednak pamiętać, by we wniosku upadłościowym wypisać wszystkie posiadane zobowiązania, które mamy w Polsce – podpowiada Jaworski. Jaworski przyznaje, że od 2010 r. gros jego klientów stanowią osoby z Polski. – 70 proc. to przedsiębiorcy, ale też zwyk li ludzie, którzy w Polsce wpadli w długi, bo na przykład stracili pracę – opowiada. W jego pracy zawodowej nie zdarzyło się, by sąd odrzucił wniosek o upadłość.

Z roku na rok liczba Polaków przyjeżdżających do Anglii i Walii, by ogłosić upadłość i zacząć nowe życie, rośnie. Rząd Wielkiej Brytanii nie prowadzi jednak statystyk. Takich danych nie ma też polskie Ministerstwo Finansów. Trudno więc oszacować skalę tego zjawiska. Rejestr osób, które ogłosiły upadłość, prowadzony jest na stronie www.gov.uk. Roi się w nim od polskich nazwisk. Ze znajdujących się tam danych wynika, że większość osób, które przyjechały do Anglii i Walii, ma 30-40 lat. Wraz ze wzrostem zainteresowania Polaków ogłoszeniem upadłości zaczęły na Wyspach powstawać firmy zajmujące się pomocą w procesie upadłościowym. Piotr Olszewski w 2013 r. założył w Londynie spółkę Europejskie Centrum Upadłościowe. Dwójka konsultantów pracujących w jego firmie to osoby, które przyjechały do Anglii i przeszły procedurę upadłościową. – W Wielkiej Brytanii w 2014 r. dziennie zapadało ponad 55 wyroków bankructwa osobistego (dane z oficjalnej strony rządowej), do którego wliczają się niemal wszystkie rodzaje zadłużenia – także te, które powstały wskutek prowadzenia działalności gospodarczej w każdej formie prawnej. Dzięki szerszemu spojrzeniu na otaczający nas świat postanowiliśmy wykorzystać fakt członkostwa Polski w Unii Europejskiej i wprowadzić ten rodzaj usługi do Polski – opowiada Olszewski.

Tekst ukazał się w numerze 22/2015 tygodnika "Wprost". Więcej ciekawych artykułów znajdziesz  w najnowszym wydaniu, które jest dostępne w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl  i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju.

"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore GooglePlay