Niesamowita historia irackiej rodziny. Jedli liście i pili wodę z kałuż. Pomógł im Polak. „Przekażcie, że tam są malutkie dzieci”

Niesamowita historia irackiej rodziny. Jedli liście i pili wodę z kałuż. Pomógł im Polak. „Przekażcie, że tam są malutkie dzieci”

Irakijczyk Sabah i jego rodzina w Eisenhüttenstadt
Irakijczyk Sabah i jego rodzina w EisenhüttenstadtŹródło:Robert Stachnik
Sabah jest w kontakcie z trzema rodzinami, które utknęły między białoruską a polską granicą. „Jakby weszli między ostrza nożyczek” – mówi. Inni też się martwią. Sabah nas pyta: „Czy wy znacie kogoś z UNICEF-u? Powiedzcie im, że tam są malutkie dzieci. Że jest zimno. Że mogą tego nie przeżyć”.

Sabah mówi, że po przekroczeniu granicy z Polską, kryjąc się i śpiąc po lasach, przeszli około 80 kilometrów. Dzieciom rozwaliły się buty.

Irakijczykowi brakuje słów po angielsku. Na migi pokazuje worek na śmieci włożony w stojący obok kubeł. Workami zawijali nogi dzieciom, aby mogły iść.

Byli zdesperowani. Według opowieści Sabaha po prostu zapukali do jednego z domów i poprosili o wodę i coś do jedzenia, błagając, żeby nikt nie wzywał policji. Jeden z Polaków za 1000 dolarów przewiózł całą rodzinę za niemiecką granicę.

„Jechaliśmy bez przerwy, busem bez okien. Poprosiłem tylko o butelkę wody” – mówi. Niektórzy mają umówione „kontakty” po polskiej stronie, ale część prosi spotkanych Polaków o pomoc. Taki przejazd zwykle kosztuje mniej.

Sabah to Irakijczyk, któremu udało się przedostać przez polsko-białoruską granicę razem z całą rodziną. Spotykamy go w centralnym ośrodku recepcyjnym w niemieckim Eisenhüttenstadt. Tylko w październiku trafiło tu ponad 2 tys. uchodźców, którzy przejechali pół Białorusi i całą Polskę, żeby dostać się do Niemiec.

Niemieckie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych szacuje, że w tej chwili na Zachód chce przedostać się nawet 15 tys. migrantów.

To tylko „migawka”. Wszystko się zmienia

Eisenhüttenstadt to niewielkie przygraniczne miasteczko na wschodzie Niemiec. To miejscowość, która odnotowała jeden z największych spadków ludności w Niemczech. 25 tysięcy mieszkańców teraz. Ponad 50 tysięcy pod koniec lat 80. ubiegłego wieku. Miejscowa huta żelaza przeżywała wtedy swoje najlepsze lata, zatrudniała 16 tysięcy pracowników. Teraz to około 3 tysięcy.

Po zjednoczeniu Niemiec ludzie pouciekali stąd na Zachód, jak z wielu innych wschodnich miast i wsi. Masowo zostawiali puste domy. Osiedla z wielkiej płyty, w których kiedyś mieszkali hutnicy i ich rodziny, dziś straszą. Powybijane okna, puste mieszkania. Część została wyburzona.

W Eisenhüttenstadt mieści się centralny ośrodek recepcyjny Brandenburgii. Tu trafiają najpierw ci, którzy ubiegają się o azyl w tym landzie. Josefin Roggenbuck z landowego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Samorządu Terytorialnego mówi, że w Eisenhüttenstadt jest 2000 miejsc dla uchodźców. 21 października 1361 było zajęte, ale Roggenbuck zaznacza, żeby traktować te liczby tylko jako „migawkę”. Bo sytuacja jest dynamiczna.

Ośrodek recepcyjny w Eisenhüttenstadt w Niemczech

1000 dolarów za kurs

Ośrodek mieści się niemal na obrzeżach miasteczka. Z jednej strony senne o tej porze roku ogródki działkowe, gdzie na suchych już badylach wiszą ostatnie cukinie. Z drugiej blokowisko, ale od razu widać, że część mieszkań to pustostany.

Ośrodek jest ogrodzony. Nie możemy wejść do środka. Na zewnątrz stoi jeszcze dziennikarz jednej z niemieckich telewizji. Mówi, że polscy i niemieccy dziennikarze są tu codziennie. Próbuje rozmawiać z uchodźcami przez płot. My też próbujemy.

Większość nie mówi ani po angielsku, ani po niemiecku. Rozkładają ręce: perski, arabski. Niewysoki mężczyzna ubrany w dres i ciepłą kurtkę ożywia się, kiedy słyszy „Belarus”. „To ja” – mówi po angielsku. Ale prócz potwierdzenia, że dostał się do Niemiec przez Białoruś i Polskę, trudno mu coś powiedzieć. Jego ojczysty język to arabski.

Szybko pojawiają się ochroniarze i każą nam odejść od płotu. Część obcokrajowców może swobodnie opuszczać ośrodek. Ale nowi muszą najpierw przejść kwarantannę. Są umieszczani w namiotach.

Galeria:
Ośrodek recepcyjny w Eisenhüttenstadt

Jeden z Irakijczyków wychodzących z ośrodka pyta, czy mamy samochód i czy możemy przewieźć spod białoruskiej granicy ciężarną kobietę. Mówi o 1000 dolarach za taki kurs. „Do you like money?” – pyta fotoreportera „Wprost”.

W Eisenhüttenstadt dowiadujemy się, jakie są stawki za przemyt ludzi. Najwięcej płaci się na Białorusi. Ceny potrafią szybować tam do kilkunastu tysięcy dolarów za dorosłego człowieka. Za przejazd przez Polskę dają kilka tysięcy dolarów.

Pinezki pilnie strzeżone

Przez bramę wychodzi schludnie ubrany mężczyzna. To Sabah, Irakijczyk. Uśmiecha się. Od dwóch dni on i jego rodzina mają dokumenty poświadczające, że są w trakcie procedury ubiegania się o azyl w Brandenburgii. Z ośrodka zostali przeniesieni dwa kilometry dalej, do budynku z pokojami dla uchodźców. Jednak Sabah musi codziennie meldować się w ośrodku. Do zakończenia procedury musi przebywać w Eisenhüttenstadt.

Irakijczyk Sabah w Eisenhüttenstadt

Sabah jest jedną z osób, które dostały się do Niemiec przez Polskę. Razem z żoną i czwórką dzieci przeszedł przez granicę polsko-białoruską. „Kilka dni spędziliśmy w lesie. Widziałem, jak Białorusini traktują ludzi. Stała kobieta z dzieckiem na rękach…” – Sabah pokazuje, że trzymała małe dziecko przytulone do siebie. „Odepchnęli ją, uderzając to dziecko” – tłumaczy.

Pytam, w którym miejscu udało mu się przejść przez granicę. Tu żaden z uchodźców tego nie chce powiedzieć. Ale przekazują sobie nawzajem pinezki z zaznaczonymi miejscami na mapie z GPS. Są w kontakcie z rodzinami i znajomymi, którzy wciąż próbują przedrzeć się do Polski.

Z piekła do Eisenhüttenstadt

„Byliśmy cali mokrzy, bardzo zmarznięci i głodni. Jedliśmy to…” – mężczyzna bierze w garść żółte liście topoli rozwiewane przez silny wiatr. Pokazuje na kałuże i robi gest siorbania. „Nie mieliśmy wody. Bałem się, że moja córka tego nie przeżyje. Ma cztery latka” – mówi.

Sabah zgadza się przestawić nam swoją rodzinę. Sześciopiętrowy długi blok znajduje się kilka minut jazdy dalej. Tu trafiają ci, którzy są w trakcie procedury azylowej. To coś w rodzaju internatu. Jeden z mężczyzn śmieje się, że budynki wyglądają na tak stare, że chyba Hitler je budował. Przed budynkiem jest niewielki plac zabaw z huśtawkami.

Eisenhüttenstadt. W takim budynku mieszkają uchodźcy objęci procedurą azylową

Na każdym piętrze pokoje, w nich uchodźcy. Jest gwarno. Grupka chłopców szaleje w łazience chlapiąc się wodą. Trafiliśmy na porę obiadu. Tu każdy dostaje darmowe posiłki. Kasza lub makaron, do tego sos, bułka i jabłko. Niektórzy jedzą w niewielkiej salce, gdzie wydawane są obiady, większość zabiera talerze do pokojów. Sabah pyta, czy jesteśmy głodni. Jest gotów podzielić się swoim jedzeniem.

Galeria:
Tak mieszkają ubiegający się o azyl uchodźcy. Także Sabah i jego rodzina

Busem bez okien do wymarzonych Niemiec

Dlaczego tak ryzykował życie własnych dzieci? „W Iraku jest źle. Nie mam tam już po co wracać. Tam nie możesz mówić tego, co myślisz” – powtarza za każdym razem, kiedy dopytuję o powody. Sabah w Iraku pracował jako policjant drogówki. Na miejscu została jego druga żona.

Jego 24-letnia córka jest obecnie w Szwecji. Mężczyzna jest przekonany, że w Niemczech on i jego rodzina będą mieli lepszą przyszłość. „Chcemy iść do pracy. Chcemy, żeby dzieci poszły do szkoły” – mówi.

Żona Sabaha nic nie mówi. Uśmiecha się lekko zawstydzona. Najmłodsze dzieci śpią w dużym łóżku, nakryte czystą, białą kołdrą. Prosimy, żeby ich nie budzić. Starsi chłopcy chcą szybko zjeść i gdzieś biegną. Są zadowoleni z pokoju, z tego, że mogą swobodnie chodzić po miasteczku. Sabahowi podoba się widok z okna.

Bez granic

Kiedy w Eisenhüttenstadt kończy się pora obiadowa w oddalonym o 25 kilometrów Frankfurcie niemieccy policjanci zatrzymują każdego busa, który wjeżdża przez most od strony polskich Słubic.

Słubice i Frankfurt mają jedno logo. I hasło „Ohne Grenzen. Bez granic”. W przyszłym roku minie 10 lat, odkąd miasta po obu stronach granicy funkcjonują pod jedną marką. Zresztą taka współpraca na pograniczu polsko-niemieckim nikogo nie dziwi.

Kontrole policji na moście we Frankfurcie nad Odrą

Kryzys migracyjny? Dla zwykłego mieszkańca Słubic czy Frankfurtu właściwie nic się nie zmieniło. „Tylko korki się robią przez te kontrole” – mówi Niemiec idący z Polski z zakupami. To samo mówią Polacy. „Jak są kontrole, Słubice się korkują”. Każdy dostrzega, że patroli jest więcej, niż zwykle. Zdania na temat migracji są podzielone. Jedni uważają, że granice powinny być otwarte dla wszystkich, inni chcieliby surowych kontroli na granicy polsko-niemieckiej.

Przechodząc obok inspektoratu policji we Frankfurcie można przez płot zobaczyć białe, ogrzewane namioty i przenośne toalety. Jeśli policja musi przeprowadzić procedury z obcokrajowcami, dzieje się to właśnie w namiotach. Powodem są między innymi względy bezpieczeństwa związane z pandemią koronawirusa.

Najwięcej widzą ci, którzy pracują przy moście. Na przykład robotnicy na budowie wału przeciwpowodziowego w Słubicach. „No mamy trochę dodatkowych atrakcji. Czasem widzimy jak straż graniczna albo policja łapie ludzi” – mówi jeden z nich.

„Przestanie być wesoło”

Jeszcze więcej widzą sprzedawcy papierosów. To w każdej przygranicznej miejscowości jeden z najbardziej intratnych biznesów, chociaż pandemia i trwające długo obostrzenia na granicy sprawiły, że złote czasy handlarzy minęły.

Jeden ze sprzedawców: „Widzimy ich czasem. Kręcą się po wale pojedynczo albo grupami, próbują przejść do Niemiec. Czasem ganiają się po wale ze strażą graniczną. Są dni, że nie widzę nikogo, a są takie, że co chwilę ktoś”.

Mężczyzna opowiada, że „nowych” można łatwo poznać, gdyż zwykle mają jakieś bagaże. Bo sam widok osób o ciemnej karnacji nie robi tu na nikim wrażenia. „Mam wielu takich klientów, którzy przyjechali kilka lat temu, normalnie już w Niemczech mieszkają. Ostatnio jeden tu żartował, że jak nie będzie Angeli Merkel, to przestanie im tu być tak wesoło”.

Granica polsko-niemiecka. Słubice – Frankfurt nad Odrą

Mężczyzna opowiada, że widzi czasem, jak uchodźców przywożą samochody. „Podjeżdża auto, oni wysiadają szybko, auto odjeżdża” – mówi. Pytam o numery rejestracyjne. „Nie patrzę i inni pracownicy też nie. Nie chcemy kłopotów. Po co mamy się narażać”.

Jedna ze sprzedawczyń: „Widziałam ich dwa razy. Stali grupkami na wale. Najgorzej to patrzeć na te maleńkie dzieci”.

Uchodźcy nie wchodzą do sklepów, nie rozmawiają z nikim. Ich cel to drugi brzeg Odry. Przed godziną 17.00 znowu idziemy na most. Nie ma już policjantów wyłapujących busy. Samochody jadą swobodnie, pojedyncze osoby przechodzą przez most kuląc się od wiatru. Tu nikt nie wierzy, że hasło „Bez granic” mogłoby przestać być aktualne.

Przemytnicze auta, szkolenie o terroryzmie

Jedziemy do położonego na południe od Słubic Świecka. Dawniej było tu przejście graniczne. Dziś samochody swobodnie jeżdżą w obie strony. Tam, gdzie kiedyś kontrolowano osoby i pojazdy przekraczające granicę, mieści się dziś centrum współpracy polskich i niemieckich służb.

Trafiamy na dzień, kiedy Świecko wizytuje oficer łącznikowy Fronteksu, unijnej agencji zajmującej się m. in. koordynowaniem działań państw UE związanych z ochroną granic zewnętrznych. Czy wizyta ma związek ze zwiększoną migracją w kierunku Niemiec? Piotr Świtalski, rzecznik Fronteksu, wizyty nie komentuje. W Świecku dowiadujemy się, że oficer przeprowadził m.in. szkolenie dotyczące terroryzmu.

Zespół składający się z dwóch funkcjonariuszy Straży Granicznej i niemieckiego policjanta wyjeżdża na wspólny patrol. Sprawdzają MOP-y na autostradzie A2. „A tu jest przemytnicze auto” – jeden ze strażników pokazuje stojącego na parkingu ciemnego vana na niemieckich numerach rejestracyjnych. Kierowca uciekł zostawiając uchodźców zamkniętych w samochodzie. Został potem zatrzymany.

Kontrole na granicy w Świecku

Funkcjonariusze tuż przed wjazdem do Niemiec typują auta do kontroli. Podejrzane są te na blachach z Mazowsza i ze wschodniej Polski. Wszystkie busy bez okien. Auta prowadzone przez kierowców, których wygląd zdradza pochodzenie z Bliskiego Wschodu czy Afryki.

Jeden ze strażników: „Na nocnej służbie wystarczy czasem 20 minut i już jest trafienie”. Funkcjonariusze żartują, że ponad 30 zatrzymanych Irakijczyków w położonym bardziej na północ Kostrzynie, tu w Świecku na nikim wrażenia nie robi. Żaden z zatrzymanych tu ostatnio cudzoziemców nie złożył wniosku o azyl w Polsce.

Mjr Joanna Konieczniak, rzeczniczka komendanta Nadodrzańskiego Oddziału Straży Granicznej codziennie odpowiada na pytania polskich i niemieckich dziennikarzy w sprawie sytuacji na granicy. Potwierdza, że patroli będzie więcej.

400 mężczyzn zamkniętych na poligonie

Kryzys migracyjny ma w Lubuskiem jeszcze jedno oblicze, którego przeciętny mieszkaniec nie zobaczy. Są tu dwa zamknięte ośrodki dla cudzoziemców. Jeden w Krośnie Odrzańskim, ten istnieje od dawna. Drugi, na terenie ośrodka szkoleń poligonowych w Wędrzynie, został utworzony na przełomie sierpnia i września.

W obu ośrodkach przebywają sami mężczyźni, samotni, bez rodzin. Są tu dowożeni głównie ze wschodniej Polski na podstawie postanowień sądu. Większość to obywatele państw Afryki Północnej oraz Bliskiego Wschodu.

Lada dzień w lubuskich ośrodkach skończą się miejsca. W Krośnie jest 95 osób, a w Wędrzynie 442 osoby (dane na 20 października). Wędrzyn jest w stanie przyjąć jeszcze niespełna stu cudzoziemców. Funcjonariusze straży granicznej pełnią tu służbę 24 godziny na dobę. Aby było to możliwe na wędrzyński poligon oddelegowano czasowo strażników z innych oddziałów straży granicznej: Morskiego, Śląskiego, Karpackiego i Bieszczadzkiego.

„Aż tylu? Naprawdę?” – dziwi się jedna z mieszkanek Wędrzyna, kiedy słyszy ilu obcokrajowców jest na poligonie. Ludzie o uchodźcach na poligonie wiedzą, ale szczegółów albo nie znają, albo nie chcą o nich mówić. Tu większość mieszkańców pracuje w jednostkach.

Ostatnio gruchnęła wiadomość, że trzech migrantów przekopało się pod płotami i uciekło, a policja ich złapała w pobliskim Trzemesznie. „Znajomy do mnie dzwoni i mówi, żeby okna zamykać, bo zaraz uchodźcy będą po parapetach skakać. Ale to żarty tylko. Nie ma żadnego strachu, nic z takich rzeczy” – podkreśla kobieta.

Informację z ucieczką dementuje mjr Joanna Konieczniak ze straży granicznej. „To fake news. Nic takiego się nie wydarzyło”.

Władze gminy dowiedziały się z mediów

Wędrzyn to kolonia w gminie Sulęcin. Po jednej stronie drogi jest osiedle, po drugiej trzy jednostki wojskowe: 17 Brygada Zmechanizowana, 45 Wojskowy Oddział Gospodarczy oraz Komenda Poligonu zarządzająca Ośrodkiem Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych w Wędrzynie, gdzie obecnie ulokowano cudzoziemców. Od granicy jedzie się tu niespełna godzinę.

Władze Sulęcina o tym, że na terenie ich gminy powstał zamknięty ośrodek dowiedziały się ze wzmianek w mediach. „Wystosowaliśmy pismo do wojska, aby potwierdzili, czy to prawda. I potwierdzili, ale uważamy, że powinniśmy wiedzieć pierwsi, że coś takiego jest” – mówi wiceburmistrz Sulęcina Iwona Walczak. Podkreśla jednak, że nikt w żaden sposób nie odczuwa tu takiego sąsiedztwa.

Rzeczniczka straży granicznej zaznacza, że migranci zamknięci w ośrodkach nie mają źle. „Cudzoziemcy w naszym ośrodku w Krośnie Odrzańskim mają bardzo dobre warunki mieszkalne. W Wędrzynie warunki są nieco bardziej wojskowe” – mówi Joanna Konieczniak.

Przez Sulęcin jedziemy w kierunku poligonu. Ulica przechodzi w leśną, miejscami brukowaną, bardzo wyboistą drogę. „Kiedyś na grzyby tam się chodziło” – mówią mieszkańcy. „Uchodźcy? My nic nie widzimy. Czasem puste autobusy jadące z poligonu. Ale tu zawsze był ruch. Człowiek nie zwraca uwagi”. Na poligon postronne osoby wjechać nie mogą. Na leśnej drodze stoją znaki zakazu.

Dojazd do poligonu w Wędrzynie.

***

Robi się ciemno. Po drugiej stronie Odry, w Eisenhüttenstadt, uchodźcze dzieci szykują się do snu. Dorośli ciągle sprawdzają telefony. Sabah jest w kontakcie z trzema rodzinami, które utknęły między białoruską a polską granicą. „Jakby weszli między ostrza nożyczek” – mówi. Inni też się martwią. Sabah nas pyta: „Czy wy znacie kogoś z UNICEF-u? Powiedzcie im, że tam są malutkie dzieci. Że jest zimno. Że mogą tego nie przeżyć”.

Artykuł został opublikowany w 43/2021 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.