Głos partii to głos Boga

Głos partii to głos Boga

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy poseł może mieć własne zdanie? Może – pod warunkiem, że jego zdanie jest zgodne z „linią” wyznaczaną przez partię-matkę. W innym wypadku powinien zdecydowanie potępić swoje poglądy i przyjąć do wiadomości, że „głos partii jest głosem Boga”. Czy nie byłoby więc oszczędniej oddać władzę w ręce partyjnych liderów, zamiast płacić co miesiąc spore apanaże partyjnym maszynom do głosowania, zwanym dla niepoznaki posłami i radnymi?
O tym, że posiadanie własnego zdania i, o zgrozo, nie ukrywanie go, może być groźne dla kariery politycznej, przekonała się europosłanka PO z Łodzi Joanna Skrzydlewska. W jej rodzimym mieście, ma wkrótce odbyć się referendum dotyczące przyszłości prezydenta Jerzego Kropiwnickiego. Konkretnie chodzi o to, czy Kropiwnicki jest tak fatalnym prezydentem, że powinien odejść już w styczniu, czy może należy jednak poczekać do zaplanowanych na drugą połowę 2010 roku wyborów samorządowych. Jako że posłanka Skrzydlewska jest zameldowana w Łodzi, ma pełne prawo do wzięcia udziału w referendum. Ale ona brać udziału w nim nie chce, ponieważ – tu cytat - „referendum nie służy dobru miasta, ale doraźnym interesom politycznym organizatorom referendum". Ci organizatorzy to, dodajmy, lokalne SLD, które robi wszystko by Łódź stała się znowu „czerwona”. Niestety dla Skrzydlewskiej, jej macierzysta partia podpisuje się pod wnioskiem SLD obiema rękoma i mobilizuje wyborców do głosowania. A tu nagle europosłanka – zamiast dawać przykład – sabotuje całą akcję własną opinią. Klops.

Co w takiej sytuacji robi partia? Czy zaprasza europosłankę na spotkanie, na którym Skrzydlewska mogłaby przedstawić swoje argumenty i wysłuchać kontrargumentów ze strony zwolenników referendum? Organizuje szerszą dyskusję na temat sensowności referendum? A może stwierdza, że świętym prawem Skrzydlewskiej, jako mieszkanki Łodzi, jest zbojkotowanie referendum, skoro uważa je za niekorzystne dla miasta? Nie – jak na demokratyczną partię w demokratycznym kraju przystało stawia posłance ultimatum – albo samokrytyka i posypanie głowy popiołem, albo – tam są drzwi. Już słyszę jak szef lokalnego PO poucza posłankę, niczym pracodawca niepokornego pracownika: „na pani miejsce czeka już 10 chętnych. Biernych, miernych, ale wiernych".

Opisana sytuacja dotyczy Platformy Obywatelskiej, ale to samo można powiedzieć o każdej innej polskiej partii. W PiS-ie wystarczyło przecież, aby potężny niegdyś Ludwik Dorn miał w paru sprawach inne zdanie niż Jarosław Kaczyński, by partia bez żalu pożegnała się z wiceprezesem, bo przecież „partia ma zawsze rację". W SLD Ryszard Kalisz powiedział ostatnio kilka cierpkich słów wobec uosabiającego geniusz swojej partii Grzegorza Napieralskiego – i już zdążył otrzymać kategoryczny zakaz występów w mediach publicznych. Najtrudniej o taki przykład w PSL – ale tam już od dawna nikt nie stara się myśleć inaczej niż Waldemar Pawlak. Jarosław Kalinowski, który niegdyś rzucił Pawlakowi rękawicę, dziś funkcjonuje na obrzeżach realnej polityki, a jeśli wyraża jakąś opinię – to możemy być pewni, że prezes Pawlak też by się pod nią podpisał.

Skoro jednak tak, to czy utrzymywanie przez nas wszystkich 460 posłów, 100 senatorów i całej masy radnych, a także partyjnych urzędników różnego szczebla (bo przecież partie żyją z budżetowych dotacji, na które zrzucamy się wszyscy) nie jest zbyt kosztowną fanaberią? Skoro jedyne co może zrobić poseł czy deputowany to przytaknąć słusznej linii własnego ugrupowania – to wystarczyłoby umieścić w każdej instytucji po jednym przedstawicielu partii. W Sejmie spotykaliby się co jakiś czas Tusk, Kaczyński, Pawlak i Napieralski i głosowali nad ustawami. „Moich 206 posłów jest za" – obwieszczałby Tusk. „Moich 154 przeciw” – mówiłby Kaczyński. „Moich 31 popiera PO” – dodawałby Pawlak. „A moich 42 popiera PiS. Tylko Kalisz nie głosuje, bo jest w TVN” – kończyłby Napieralski. I następne głosowanie. Byłoby taniej, szybciej – a efekt ten sam. To samo w sejmikach wojewódzkich, radach powiatów i gmin. Za oszczędzone pieniądze dałoby się zbudować niejedną autostradę.

John Stuart Mill w swoim najsłynniejszym dziele – „O wolności" – pisał, że nawet jeżeli w danej sprawie całe społeczeństwo miałoby wyrobioną zgodną opinię, a tylko jedna osoba nie zgadzałaby się z nią – należałoby wysłuchać tej jednej osoby. Bo a nuż ma rację? A nawet jeśli nie ma racji, to wyjaśnianie jej dlaczego się myli, umocni rację całej reszty. Niestety gdyby zamiast Milla pracę „O wolności” napisał któryś z liderów łódzkiej PO, pewnikiem okazałoby się, że w takiej sytuacji tę jedną osobę należy wykluczyć ze społeczeństwa. I wtedy wszystko jest ok. Dzięki czemu debata polityczna w Polsce może wyglądać tak, jak przedstawił ją Koterski w „Dniu Świra”:

- Nasza jest Polska tylko! Tylko my – Polacy! Jest tylko jedna racja! I ja! My ją mamy!
- Jedna jest racja, lecz ona jest przy nas!
– Moja jest tylko racja i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie moja racja jest racja najmojsza!

Co byłoby nawet śmieszne, gdyby nie to, że jest bardzo smutne.