Jacy wyborcy taka kampania

Jacy wyborcy taka kampania

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kiedy politycy PiS zarzucają ministrowi spraw zagranicznych Radosławowi Sikorskiemu, że zamiast zajmować się dbaniem o interesy Polski w świecie prowadzi kampanię wyborczą, a politycy PO odpowiadają na to propozycjami, by na czas kampanii wyborczej prezydent Lech Kaczyński wstrzymał się od wykonywania obowiązków głowy państwa dają piękny przykład tego, że w temacie „demokracja” Polacy mają jeszcze wiele do zrobienia.
Za każdym razem, kiedy zbliżają się wybory, słychać ubolewanie nad tym, że politycy, zamiast zajmować się sprawami kraju będą składać obietnice, lansować się w mediach i generalnie robić wszystko tylko nie to, do czego są powołani. Dziennikarze zaczynają bacznie przyglądać się temu, w jakim terminie i za czyje pieniądze premier udaje się na przecięcie wstęgi w Białymstoku, albo Olsztynie, gdzie – zbieg okoliczności – jego ugrupowanie nieznacznie ustępuje przeciwnikom a wizyta szefa rządu może odwrócić ten niekorzystny trend. To samo odnosi się zresztą do innych oficjeli – prezydent odkrywa w sobie nagle miłość do polskich miast i miasteczek, i hurtem odwiedza wszystkie miejsca, o których istnieniu pewnie jeszcze kilka miesięcy temu nie miał pojęcia. Marszałek Sejmu przyjmuje jak leci zaproszenia od szkół, kombatantów, organizacji kobiecych, związków zawodowych etc. Również poszczególni posłowie doznają oświecenia i odkrywają, że na parlamentarzystów nie wybrali ich mieszkańcy ulicy Wiejskiej. Pędzą więc do swoich regionów. Następują miesiące ogólnopolitycznego lansu – to wszystko oczywiście, zauważają zgryźliwie komentatorzy, za pieniądze podatników.

Wszystko to prawda, tylko czyż nie na tym właśnie polega demokracja? Max Weber uczył, że polityka to sztuka zdobycia i utrzymania władzy. W dyktaturze ten cel realizuje się rozpieszczając swoich żołnierzy i „bezpieczniaków", którzy utrzymują porządek i dbają o to, by w niczyjej głowie nie pojawiła się myśl o zmianie władcy. Monarchowie absolutni obsypywali złotem filozofów za to, by ci tworzyli wydumane teorie „boskiej władzy” i „oświeconej autokracji”. W teokracji „odnajduje się” święte księgi, w których jak byk stoi, że rządzić muszą kapłani. A w demokracji prowadzi się permanentną kampanię wyborczą.

Tak – permanentną. W Polsce wybory są co cztery lata, ale już np. w USA wybory do Kongresu odbywają się w cyklu dwuletnim. Tak więc w jednym roku kongresman zostaje wybrany, a w kolejnym już musi starać się o reelekcję! Z kolei w Wielkiej Brytanii parlament w ogóle nie ma kadencji i w każdej chwili może zostać rozwiązany przez premiera, w związku z czym – na wszelki wypadek – zawsze trzeba postępować tak, jakby wybory miały odbyć się za miesiąc. To znaczy umilać życie wyborcom. A akurat te kraje są symbolami demokracji.

Wybory i kampanie wyborcze są tej demokracji kwintesencją. Nie dlatego, że pozwalają każdemu z nas poczuć, że sprawujemy władzę – bo jej nie sprawujemy. Istotą demokracji parlamentarnej jest to, że obywatele mogą – dzięki wyborom – rozliczać tych, którzy sprawują władzę w ich imieniu. Dlatego rządzący muszą starać się wkupić w łaski przeciętnego Kowalskiego – ergo nie mogą podejmować decyzji dla niego szkodliwych. Z tego punktu widzenia im częściej odbywają się wybory, tym lepiej, bo dzięki temu posłowie czy ministrowie nie mają czasu zapomnieć, komu zawdzięczają swoje posady.

Problem nie polega więc na tym, że Sikorski, Komorowski czy Kaczyński korzystając ze swoich urzędów robią wszystko by zdobyć nasze głosy. Problem polega na tym, za co wyborcy te głosy politykom przyznają. Jeśli bowiem do zdobycia poparcia wystarczy pojeździć po Polsce i się pouśmiechać – to politycy będą właśnie to robili. I nie będzie to źle świadczyło o nich. To raczej problem tych, którzy w zamian za uśmiech i przecięcie wstęgi powierzają mandat do sprawowania władzy.