Czy polska armia potrzebuje ministra?

Czy polska armia potrzebuje ministra?

Dodano:   /  Zmieniono: 
W ciągu ostatnich kilku dni okazało się, że tzw. cywilna kontrola nad armią jest tak naprawdę konstytucyjną formułą pozbawioną jakiegokolwiek znaczenia. Cywil jest bowiem wprawdzie przełożonym generałów i pułkowników, ale tenże cywil kontrolować może co najwyżej porządek panujący na jego ministerialnym biurku.
O tym, że gorzka prawda o kompetencjach ministra obrony narodowej nie jest li tylko publicystyczną hiperbolą świadczy fakt, że potwierdzają ją dwie najważniejsze osoby w państwie – prezydent i premier. A i sam (były) minister obrony narodowej przyznaje, że o wojsku wie tylko tyle, ile zameldują mu jego podwładni. A że czasy pisania donosów na samego siebie są już tylko zamierzchłą przeszłością, toteż podwładni zapewniają ministra, że wszystko jest dobrze, a nawet jeszcze lepiej. I nawet jeśli minister ma dobre chęci i chciałby coś zmieniać na lepsze, to jest bezradny – bo jak tu cokolwiek zmieniać, skoro wszystko działa tak dobrze?

Problem w tym, że – jak wykazał raport komisji Jerzego Millera – wszystko dobrze nie działało. A prawdę mówiąc – działało bardzo źle. Skoro bowiem prezydenta i komplet dowódców sił zbrojnych na trudne lotnisko w Smoleńsku wiozą piloci bez wymaganych uprawnień (!), pozbawieni możliwości szkolenia (!!) i reprezentujący jednostkę, w której procedury – jak wskazuje raport – istnieją wyłącznie po to, by żołnierze mogli je łamać (!!!) – to trudno nie zadać sobie pytania o to, co dzieje się w „terenie", gdzie rozlokowane są formacje nie będące tak reprezentacyjnymi jednostkami jak 36 Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Pytanie to niestety pozostaje bez odpowiedzi, ponieważ – jak wyjaśnił nam to Bronisław Komorowski – „cywilny minister nie dysponuje wystarczającą możliwością krytycznej oceny tego, co dzieje się w strukturach dowódczych". Czyli innymi słowy żyje w rzeczywistości wykreowanej przez generałów. A my wraz z nim – bo skoro minister obrony narodowej nie wie nic o podległym sobie wojsku, to obywatele siłą rzeczy wiedzą o tymże wojsku jeszcze mniej.

W całej sprawie przerażająca jest nonszalancja, z jaką o błogosławionej niewiedzy Bogdana Klicha i – jak możemy przypuszczać - jego poprzedników (wszak „cywilny minister" nie stracił „możliwości krytycznej oceny" z dnia na dzień) mówi głowa państwa i szef rządu. Prezydent podkreśla, że Klich nie reagował na nieprawidłowości, bo o nich nie wiedział, ale pomijając ten drobny szczegół, był świetnym ministrem, który ma „historyczne zasługi” w związku z czym może liczyć na „solidarność innych byłych ministrów obrony narodowej” (to ostatnie od biedy można zrozumieć – byli ministrowie też najwyraźniej tkwili w niewiedzy, więc wiedzą jak gorzko smakuje „cywilne kontrolowanie armii”). Również Tusk podkreśla, że Klich za nieprawidłowości odpowiadać nie może (nie wiedział…), a ponadto dziękuje mu za „odwagę niezbędną do kierowania ministerstwem obrony narodowej”. Fakt – potrzeba odwagi, aby brać na siebie odpowiedzialność za armię, nad którą się nie sprawuje żadnej kontroli.

Osobiście nie powierzyłbym nawet złotówki bankowi, którego dyrektor z rozbrajającą szczerością przyznałby, że nie za bardzo wie co z moimi pieniędzmi robią jego podwładni. I nie powierzyłbym mu tej złotówki nawet w sytuacji, gdyby jednocześnie zapewnił mnie, że gdyby tylko przyznali się oni do tego, że nie inwestują ich mądrze, to on natychmiast by się tym zajął. A przecież podatnicy co roku powierzają armii ponad 20 miliardów złotych, a żołnierzy czynią depozytariuszami bezpieczeństwa Rzeczpospolitej. Tymczasem okazuje się, że o ile wszyscy intuicyjnie czujemy, że armia ma nas bronić – o tyle nie do końca wiadomo, kto ma nas bronić przed armią. Bo przed 100 tysiącami uzbrojonych ludzi, nad którymi nikt – jak się okazuje – nie sprawuje żadnej kontroli, ktoś nas chyba bronić powinien.