Wielbłąd Kaczyńskiego

Wielbłąd Kaczyńskiego

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jan Tomaszewski, nowy poseł PiS, w czasach gdy posłem PiS jeszcze nie był, a na życie zarabiał m.in. komentując mecze piłkarskie, gdy widział jakiś koszmarny kiks bramkarza zwykł mawiać, że „to nie był błąd, to był wielbłąd". To określenie pasuje jak ulał do tego, co na samym finiszu kampanii wyborczej zrobił Jarosław Kaczyński.
Strategia wyborcza PiS-u była w tej kampanii jasna i klarowna. Przez ostatnie półtora roku Kaczyński i jego dzielni pretorianie (Macierewicz, Kempa, Brudziński, Błaszczak) dostarczyli hektolitry paliwa wszystkim tropicielom spisków; wyznawcom polskiego mesjanizmu; miłośnikom teorii, że cały świat uwziął się na nieszczęsną Polskę, która mimo to co i rusz odnosi spektakularne zwycięstwa moralne; a także ludziom uważającym, że poza granicami Polski zaczyna się terra incognita zamieszkana przez jakieś bezbożne potwory, marzące o tym, żeby nas przerobić na swoją modłę. W ten sposób PiS zbudował wokół siebie wierny, 30-procentowy elektorat kochający Kaczyńskiego i skazany na Kaczyńskiego. Prezes PiS zdążył bowiem wcześniej wyeliminować z gry wszystkie inne ugrupowania, do których ów elektorat mógłby się przytulić.

30 procent to jednak za mało, by wygrać wybory. PiS postanowił więc po raz kolejny przypomnieć o sobie wyborcy centrowemu. Prezes Kaczyński zdjął więc z linii medialnego strzału najgorliwszych wyznawców teorii o smoleńskim zamachu lub nieomal zamachu, sam zaś wziął na celownik politykę fiskalną i gospodarczą rządu – a więc to, co niezbyt zainteresowanych polityką Polaków interesuje najbardziej. Dodatkowe 300 miliardów złotych długu jakie jest, każdy widzi, inflacja też jest odczuwalna, a i przyrost płac jakby wolniejszy niż dawniej – a przecież jeść i pić się chce, a i żyć chciałoby się na poziomie. Wiadomo też, że jeśli w portfelu robi się pusto, to winien temu jest ten, kto aktualnie stoi na czele państwa drenującego ów portfel. Owszem – niewidzialna ręka rynku ma tu też coś do rzeczy – ale jako byt abstrakcyjny nie jest ona zbyt atrakcyjnym celem wyładowywania frustracji. A rząd i premier to byty realne – co więcej każdy z tych bytów można w czasach wyborów ukarać głosując „na tych drugich". Zwłaszcza, że ci drudzy stali się nagle jakby sympatyczniejsi i bardziej odpowiedzialni. 

I tak PiS zaczął po raz kolejny przekonywać do siebie wyborców, dla których ważniejsze od tropienia spisków Tuska i Putina, ważniejsze jest to, co ląduje na ich talerzu. I byłby ich być może nawet przekonał – gdyby Kaczyński nie postanowił przypomnieć wszystkim, że jest twardym facetem, któremu żaden tam Putin, czy inna Merkel nie podskoczy. Dlatego postanowił poinformować świat, że Angela Merkel „nie została kanclerzem przez przypadek" i on wie, że tak jest, a i Merkel wie, że on wie. Tylko tyle. I aż tyle.

Dla wszystkich, oprócz prezesa Kaczyńskiego i jego sztabowców, rezultat nagłego ataku na przywódczynię najsilniejszego kraju UE był oczywisty. W jaki sposób bowiem nasze talerze zapełnić ma ten, kto na samym wstępie zaczyna od zrażenia do siebie największego importera polskich dóbr i kraju, bez zgody którego nawet jedno euro z UE nie wpadnie do polskiego budżetu? Adam Hofman tłumaczył słowa swojego prezesa przekonując, że Kaczyński w ten sposób „ustawia sobie" Merkel, z którą – po owej demonstracji siły – łatwiej będzie negocjować. Tylko że twórczym rozwinięciem negocjowania w taki sposób byłoby oblanie Merkel przez Kaczyńskiego gorącą kawą przy ich pierwszym spotkaniu, po czym zbesztanie jej za to, że nie potrafi utrzymać filiżanki w dłoni. Historia zna oczywiście takie metody negocjacyjne – ale ci, którzy je stosują, muszą mieć jeszcze na podorędziu kilka dywizji czołgów. Jeśli ich nie ma – można co najwyżej tupać nogą w pustym pokoju.

Antyniemiecka retoryka użyta przez Kaczyńskiego pewnie przekonała do PiS-u pewną grupę wyborców. Problem w tym, że ci wyborcy dawno byli już do PiS-u przekonani. Jeśli zaś Kaczyński sądził, że większość Polaków niechęć do Niemców wysysa z mlekiem matki – to znaczy, że w rozumieniu swojego narodu zatrzymał się jakieś kilkadziesiąt lat temu. I że – wbrew stosowanej przez niemal całą kampanię strategii wyborczej – nie zrozumiał genialnej prostoty hasła „Ekonomia głupcze!".

Oczywiście wszystko można zrzucić na wrogie media, złośliwych dziennikarzy i perfidnych polityków PO, którzy do zdania o „nieprzypadkowym wyborze Merkel", dorobili rozbudowaną ideologię na temat Stasi, tajnych operacji służb, etc. Ale takie tłumaczenie przypomina usprawiedliwianie się piłkarza, który najpierw pod własnym polem karnym podał piłkę napastnikowi drużyny przeciwnej, a potem pomstuje, że ten – zamiast wybić piłkę na aut – strzelił bramkę. Jeśli bowiem ktokolwiek w PiS-ie myślał, że zdanie na temat tego, iż wybór kanclerz Niemiec był „nieprzypadkowy” przejdzie bez echa – to znaczy, że działacze tej partii zamiast politykowaniem powinni zająć się jakimś innym ciekawym zajęciem. Bo współczesna polityka to gra, w której o sukcesie decydują właśnie takie drobiazgi. O czym partia od „dziadka z Wehrmachtu” i lodówki, z której znika żywność wiedzieć powinna. Ale nie wiedziała – i dlatego dziś Kaczyński po raz kolejny przekonuje, że „kiedyś się uda” bo przecież „racja jest po jego stronie”. Nawet jeśli tak jest – to w polityce liczą się zwycięzcy.

Talleyrand zwykł mawiać, że od zbrodni gorszy jest czasem błąd. Patrząc na ostatnie poczynania PiS-u chciałoby się dodać, że od błędu gorszy jest wielbłąd